Alchemik
Kiedy w 1968 roku Wolf Szmuness usłyszał, że może sprzedawać lody, stało się jasne, że to koniec i nie uda mu się uniknąć wyjazdu. Kariera, zasługi i prace naukowe straciły wówczas znaczenie, a z całego dorobku zostawały walizka i bilet w jedną stronę. Który to już raz? Czwarty, a może piąty zaczynać wszystko od nowa? Może kiedy ma się 20 lat i całe życie przed sobą, ale on dobijał pięćdziesiątki, nie znał dobrze języka i musiał zatroszczyć się o rodzinę. W takiej sytuacji każdy zwyczajny człowiek po prostu by się załamał, ale jemu wystarczyło zaledwie kilka lat, by z nieznanego szerzej emigranta z Lublina przeistoczyć się w sławę światowej nauki i przyczynić się do uratowania milionów istnień ludzkich.
Wolf Szmuness, fot. Donna Harley (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Donny Harley).
Dziś mało kto pamięta profesora Wolfa Szmunessa, wybitnego epidemiologa, który pół życia poświęcił walce z wirusowym zapaleniem wątroby typu B. Bez jego rewolucyjnej metody badawczej nie udałoby się tak szybko potwierdzić skuteczności, a przede wszystkim bezpieczeństwa szczepionki przeciwko WZW B opracowanej dzięki pracom m.in. Barucha Blumberga, Saula Krugmana i Maurice’a Hillemana. Hepatitis B to wirus bardzo mały, ale niezwykle groźny, stanowiący jeden z najpoważniejszych globalnych problemów zdrowotnych, który do czasu opracowania bezpiecznej szczepionki zbierał śmiertelne żniwo pod każdą szerokością geograficzną. Wirus i jego powikłania – rak i marskość wątroby – do dziś w skali świata są jedną z najczęstszych przyczyn zgonów, ale dzięki testom przeprowadzonym przez Szmunessa i uruchomieniu w połowie lat 80. programu szczepień, już na początku XXI w. w większości krajów zachodnich zanotowano spadek zachorowań sięgający w stosunku do lat 80. nawet 90%. Testy, które Szmuness przeprowadził w swoim laboratorium w New York Blood Center były tak doskonale zaprojektowane i perfekcyjnie przeprowadzone, że znalazł się na krótkiej liście kandydatów do Nagrody Nobla. A był to tylko jeden z sukcesów Szmunessa, którego chyba bez szczególnej przesady można nazwać jednym z najwybitniejszych umysłów XX w. Losy Szmunessa przypominają pasmo przeplatających się tragedii i wielkich wzlotów, a jego biografia bez trudu pomieściłaby w sobie kilka a może i kilkanaście żywotów. Przez niemal 10 lat Szmuness mieszkał i pracował w Lublinie, zajmując wysokie posady w służbach epidemiologicznych i rozwijając karierę naukową. Lublin miał niewątpliwe szczęście gościć u siebie tego nietuzinkowego naukowca, ale to także tutaj po wydarzeniach z 1968 roku wymierzono mu niestety bolesne i upokarzające ciosy, które zmusiły go do wyjazdu z Polski.
Złe dobrego początki
Wszystko zaczęło się 12 marca 1919 roku na warszawskiej Pradze. Tego dnia w średniozamożnym domu Altera Bencjona i Heleny-Chaji (z domu Rejtenberg) Szmunessów przy ulicy Środkowej 32 przyszedł na świat ich syn, Wolf. Według rodzinnych przekazów handlujący sianem i owsem ojciec Szmunessa pochodził z Lublina – i być może przed przeprowadzką do Warszawy rzeczywiście mieszkał w Lublinie, jednak zarówno on (ur. 1884) jak i jego przyszła żona (ur. 1889) w rzeczywistości pochodzili z miejscowości Ołyka w ówczesnym powiecie łuckim województwa wołyńskiego. Alter Bencjon Szmuness należał do pobożnych ortodoksów i zwolenników religijno-politycznej organizacji Aguda, z której w latach 30. z powodzeniem startował w wyborach do rady Gminy Żydowskiej w Warszawie. Życie dzielił między rodzinną kamienicę, a dwór któregoś z cadyków. Przyszłość swojego syna widział natomiast jedynie w roli rabina. Młody Wolf Szmuness nauki pobierał w domu, ale o świeckiej edukacji nie było mowy. Uczono go przede wszystkim Pisma i języka hebrajskiego, ale ponieważ religia w zasadzie go nie interesowała, chyba na własną rękę i zapewne potajemnie zgłębiał dziedziny światowe. W połowie lat 30. przystąpił do klasy maturalnej w Gimnazjum Magnusa Kryńskiego, słynącego z wysokiego poziomu i nowatorskich metod nauczania. Po zdaniu w 1935 roku matury zbuntował się przeciwko woli ojca i zamiast podjąć dalsze studia rabinackie, wybrał medycynę. Ze względu na numerus clausus na niektórych polskich uniwersytetach Szmuness wyjechał na studia do Pizy we Włoszech. W 1937 roku w drodze między Warszawą a Pizą zatrzymał się na dwa dni w Berlinie. Będąc Żydem nawet na krótki pobyt turystyczny w stolicy III Rzeszy należało uzyskać specjalną zgodę od Gestapo. Nie mógł tego wówczas wiedzieć, ale za kilka lat chęć zobaczenia Bramy Brandenburskiej i innych berlińskich zabytków niemal przypłacił życiem. Szaleństwo rasowe dosięgło w pewnym momencie również Włoch. Na przełomie 1938 i 1939 roku, po przeszczepieniu decyzją Mussoliniego na grunt włoski ustaw norymberskich, studenci „rasy hebrajskiej” zostali zmuszeni do opuszczenia kraju. Latem 1939 roku Szmuness wrócił do Polski i zdążył jeszcze wysłać dokumenty do Paryża, gdzie zamierzał dokończyć studia, ale wszystkie te plany przekreślił wybuch II wojny światowej.
We wrześniu 1939 roku Szmuness został zmobilizowany i razem z wojskiem udał się do Kowla, przez co po 17. września znalazł się na terytorium zajętym przez Rosjan. W listach, które otrzymywał wówczas od rodziny, stale wybrzmiewały słowa: „Broń Boże nie wracaj do Warszawy. Siedź gdzie siedzisz albo uciekaj na wschód”. W 1940 roku został przeniesiony do Dąbrowicy i to, że pozostał na wschodzie z całą pewnością uratowało mu życie, choć rozpoczęło długi i bardzo niebezpieczny okres syberyjski. W życiorysie, który sporządził w 1959 roku, trudno doszukać się jakichś dramatycznych wydarzeń. Rosjanie mieli go przyjąć z otwartymi rękami i w 1940 roku przyznać obywatelstwo radzieckie. W latach 1939-1941 miał pracować w stacjach sanitarno-epidemiologicznych na Wołyniu, a po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej zostać ewakuowany do Baszkirii przy granicy z Kazachstanem. Następnie przeniesiono go do obwodu kemerowskiego na Syberii, gdzie do 1944 roku pracował w Lenińsku Kuźnieckim na stanowisku miejskiego inspektora sanitarnego. W kolejnych latach miał stopniowo awansować, otrzymując w 1946 roku stanowisko dyrektora obwodowej stacji sanitarno-epidemiologicznej w Kemerowie.
Nieco inaczej tułaczkę Szmunessa po wschodzie rekonstruowali jego najbliższi. Po inwazji III Rzeszy na ZSRR Szmuness został deportowany do Baszkirii (dokładnie do rejonu aurgazińskiego) i zatrudniony w jakiejś kopalni. Za notoryczne niewypełnianie normy aresztowano go i skazano na 8 lat syberyjskiego łagru w obwodzie kemerowskim, gdzie pracował przy wyrębie lasu. Kiedy w łagrze wybuchła epidemia czerwonki, a w szpitalu zaczęło brakować ludzi do pracy, tamtejsze władze przypomniały sobie o więźniu z Polski, nieupieczonym studencie medycyny. Wówczas Szmuness miał zostać przydzielony do pracy w szpitalu jako „wolnonajemny” odbywający wyrok w stanie pół-wolnym (na noc musiał wracać do obozu, mógł jednak pracować poza nim). Obie wersje nie są wcale tak rozbieżne i rozmijają się jedynie w szczegółach. Niewątpliwie Szmuness rzeczywiście został skazany i osadzony w łagrze, w 1959 roku natomiast przemilczał zapewne (czy zastąpił oględnym „przeniesienie do Kemerowa”) ten fakt z powodów politycznych. Obywatelstwa radzieckie były w tym okresie nie tyle przyznawane, co często nadawane przymusowo, natomiast praca wyłącznie w instytucjach epidemiologicznych świadczy tyleż o wczesnym rozpoznaniu jego talentów, co o wygładzeniu swojego życiorysu. Jeszcze wyraźniej dziurę między latami 1942-1950 widać w dokumentach, które w 1960 roku Szmuness dostarczył do Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Lublinie. „(…) w 1942 roku zostałem zmobilizowany do batalionów robotniczych i wywieziony do Syberii – pisał – gdzie pracowałem w służbie san. epidem., na różnych stanowiskach. W r. 1950 zakończyłem studia na Akademii Medycznej w Tomsku”.
Nie ulega w każdym razie wątpliwości, że Syberia naznaczyła jego życie i pod wieloma względami zadecydowała o jego dalszym biegu. Pomagając w prowincjonalnym szpitalu, dał się poznać swojemu przełożonemu, Konstantinowi Skripce, jako pracowity i utalentowany młody człowiek, stąd z czasem ordynator zaczął zapraszać Szmunessa do swojego domu. Młodość, jak wiadomo, ma tę osobliwą cechę, że liczą się dla niej nie tylko talenty i praca, więc gdy Szmuness poznał córkę swojego przełożonego, a ona poznała Szmunessa, oboje dość szybko się w sobie zakochali. Pewnego dnia para wyznała sobie, że żadne z nich nie planuje brać ślubu, jako że swoje życie zamierzają poświęcić wiedzy i nauce. Tydzień po tej rozmowie Wolf Szmuness i Maja Konstantinowna Skripko byli już zaręczeni. W inteligenckiej rodzinie Skripków wybuchł skandal. Ona – prawosławna Rosjanka, córka lekarza i nauczycielki literatury, prawnuczka Nikołaja Aleksandrowicza Chołodkowskiego, wybitnego zoologa, petersburskiego akademika i tłumacza Fausta na język rosyjski. On – cudzoziemiec znikąd, Palak i Jewriej, w dodatku więzień, który na noc musi wracać do obozu. Koniec końców pogodzono się z mezaliansem i w 1946 roku Wolf i Maja zostali mężem i żoną. Małżeństwo czekało kilkadziesiąt lat wspólnego życia, ale w warunkach radzieckich nagłe niebezpieczeństwo mogło przyjść z każdej strony.
Maja i Wolf Szmunessowie na Syberii (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Donny Harley).
W marcu 1947 roku w jakimś syberyjskim miasteczku pojawiły się ogniska czerwonki, więc Szmuness został oddelegowany do ugaszenia epidemii. Kiedy wczesnym rankiem wysiadł na właściwej stacji, nie zorientował się, że mężczyzna który go przywitał nie jest pracownikiem miejscowych służb sanitarnych. Po chwili siedział już w samochodzie, a po kilkunastu minutach w areszcie wydobywczym NKWD. Dali mu papier i kazali pisać życiorys. „Urodzony w Warszawie w rodzinie żydowskiej, pięcioro rodzeństwa, studia w Pizie, potem kopalnia i łagr na Syberii. Obecnie wolnonajemny, od kilku miesięcy żonaty, żona oczekuje dziecka”. Po paru godzinach wrócił oficer. Spojrzał na kartkę, po czym ją podarł. „Piszcie raz jeszcze – powiedział – ale tym razem opiszcie dokładnie jak zostaliście agentem Gestapo”. „Ja jestem Żydem! – powiedział Szmuness – Jak ja mogę być agentem Gestapo?”. Wtedy oficer zaczął go bić. I tak przez trzy dni – pisanie i bicie na przemian bez łyka wody. Był spuchnięty i cały we krwi, ale wiedział, że jeżeli się przyzna, zostanie zastrzelony na miejscu. Trzeciego dnia przyszedł inny funkcjonariusz. Kazał się zebrać i iść za nim. Szmuness był przekonany, że prowadzą go na rozstrzelanie, ale zamiast na podwórko służące do wykonywania egzekucji, zaprowadzono go do obszernego gabinetu, w którym za wielkim stołem siedział jakiś wysoki rangą oficer. „Towarzyszu doktorze, niechże pan spocznie! – rekonstruowała jego słowa Helena Szmuness – Napijecie się herbaty? Już zaraz przyniosą herbaty i ciasta. Pijcie doktorze, a potem opowiecie jak to się stało, żeście do nas trafili. Słyszałem, że jesteście ambitnym, uzdolnionym i wytrwałym asystentem doktora Skripki, ciężko pracujecie, a jesteście przecież jeszcze tak młodzi!”. Szmuness rozpłakał się i opowiedział o trzech ostatnich dniach, o biciu i namawianiu go, żeby przyznał się do agentury na rzecz Gestapo. „To jakieś kompletne nieporozumienie! – powiedział oficer – Nadgorliwość moich służb! Ale wiecie, towarzyszu doktorze… jakiś czas temu dostaliśmy list… oj nieładnie, nieładnie, nigdy tego nie róbcie… Dostaliśmy list, że opowiadaliście w towarzystwie jak to w drodze do Italii zatrzymaliście się w Berlinie za zezwoleniem Gestapo. Rozumiecie przecież, że jeden z naszych towarzyszy, jako lojalny obywatel ZSRR, musiał nas o tym fakcie poinformować”. Potem rozmowa potoczyła się w „przyjaznej” atmosferze. Oficer wypytywał o żonę, warunki pracy w szpitalu, ciągle donoszono herbatę i ciasto. „My was oczywiście odwieziemy służbowym samochodem towarzyszu doktorze – zapewniał – ale musicie podpisać ten dokument, w którym zobowiązujecie się do zachowania tej naszej rozmowy w tajemnicy oraz że jeśli usłyszycie kiedykolwiek jakieś niepatriotyczne wypowiedzi, będziecie nam od razu meldować”. Szmuness podpisał papier, chociaż zaręczał, że jemu, jako Polakowi z wyrokiem, nikt niczego takiego nie mówi. Wkrótce potem na świat przyszła jego córka Helena, jednak rodzina nie długo mogła spokojnie cieszyć się dzieckiem.
Kiedy córka Szmunessa miała już kilka miesięcy do jego pracy zadzwonił pierwszy telefon. W słuchawce odezwał się funkcjonariusz NKWD: „Minęło pół roku, a nie dostaliśmy od was żadnego meldunku”. Szmuness ponownie zapewniał, że po prostu nie ma czego meldować, że nikt z nim o takich sprawach nie rozmawia. „Zróbcie tak, żebyście mieli o czym” – usłyszał. Po jakimś czasie telefony stawały się coraz częstsze – co miesiąc, co tydzień, co kilka dni. Jego córka nie miała nawet roku, kiedy Szmuness załamał się psychicznie. Nie był w stanie przebywać w pomieszczeniu z telefonem i poważnie rozważał samobójstwo. Kiedy w szpitalu trwała jakaś wizytacja i Szmuness został wezwany do wizytatora, był przekonany, że sprawa znowu dotyczy meldunków dla NKWD. „Jeżeli mnie nie rozstrzelacie, to zabiję się sam!” – krzyknął na wejściu. Wizytator, jakiś wysoko postawiony urzędnik państwowy, nie miał pojęcia o co chodzi i kazał opowiedzieć sobie wszystko ze szczegółami. „Nie strzelajcie sobie jeszcze w łeb” – powiedział na zakończenie, a po jego wizycie telefony ustały. Szmunessowi zostały jeszcze trzy lata łagru, które wykorzystał na zaoczne studia medyczne na uniwersytecie w Tomsku i zdobycie tytułu lekarza. Kiedy w 1950 roku jego wyrok dobiegł końca, natychmiast opuścił z rodziną Syberię.
Długi powrót
W 1951 roku Szmuness wyjechał na Ukrainę, gdzie wkrótce dołączyły do niego żona i córka. Rodzina zamieszkała w Donbasie w niewielkiej miejscowości Kadijewka, która w całej swojej historii zasłynęła tylko dziełem górnika i bohatera pracy – Aleksieja Grigorjewicza Stachanowa. Szmuness kontynuował pracę i studia w swojej dziedzinie. W 1952 roku ukończył kurs z zakresu epidemiologii w Moskwie, a w 1955 uzyskał tytuł kandydata nauk medycznych (odpowiadający współczesnemu tytułowi doktora) na uniwersytecie w Charkowie i posadę kierownika wydziału epidemiologicznego Instytutu Medycznego w Zaporożu. Życie Szmunessa wydawało się normalizować, ale wkrótce wstrząsnęła nim kolejna tragedia. W wyniku zakażenia po transfuzji krwi u jego żony rozwinęła się ostra postać zapalenia wątroby, która nieomal zakończyła się jej śmiercią. Wówczas Szmuness wypowiedział wirusowi hepatitis B bezwzględną wojnę, którą prowadził niestrudzenie do końca swoich dni. Na jej wynik i wytoczenie chorobie decydującej bitwy musiał czekać jeszcze ponad 20 lat, ale nigdy nie wywiesił przed nią białej flagi.
Wirus hepatitis B (pomarańczowe plamy) pod mikroskopem elektronowym (ze zbiorów Centers for Disease Control and Prevention).
W okresie tym Szmuness zaczął myśleć o powrocie do Polski. Namawiały go na to również władze PRL, którym zależało na odbudowie wykwalifikowanej kadry naukowej. W końcu, wiosną 1959 roku, pociąg wiozący Szmunessów przekroczył granicę w Terespolu i zatrzymał się w punkcie tranzytowym w Białej Podlaskiej. Kiedy nazajutrz rano podano im dość paskudną kawę zbożową, Szmuness krzyczał podobno: „Boże! Ja od dwudziestu lat nie piłem takiej cudownej kawy!”. Z Białej Podlaskiej przetransportowano ich do obozu dla repatriantów w okolicach Zielonej Góry (prawdopodobnie w Czerwieńsku), stamtąd natomiast przeprowadzili się po kilku miesiącach do Lublina. Szmuness był z powrotem w kraju, ale Polska, którą pamiętał z młodości, dawno już nie istniała. Cała jego rodzina – ojciec, matka, rodzeństwo i krewni zginęli w getcie warszawskim lub w obozach. Przez wiele lat próbował potem szukać przez Czerwony Krzyż, ale nikt z rodziny nie przeżył. Chyba największym ciosem była jednak wiadomość, że jego matkę i kalekiego brata wydał Niemcom dozorca rodzinnej kamienicy. Do kraju przyjechał z dużym doświadczeniem i osiemnastoma pracami naukowymi, ale w jakimś sensie on i jego rodzina zaczynali od zera – bez bliskich, w zupełnie nowych warunkach, w nieznanym, obcym świecie, którego należało się uczyć od nowa.
Lubelska dekada
W Lublinie Szmunessa przyjęto życzliwie. Specjalnie dla niego Ministerstwo Zdrowia zwiększyło plan etatów w Instytucie Medycyny Pracy i Higieny Wsi im. Witolda Chodźki. Ze względu na problemy mieszkaniowe przez pierwsze tygodnie Szmunessowie zajmowali prowizoryczny pokój w siedzibie Instytutu, który mieścił się wówczas w Domu Pereca przy ul. Czwartek 4a. Z tego okresu córka Szmunessa zapamiętała w zasadzie tylko wszechobecny zapach lizolu, który nawet po kilku miesiącach utrzymywał się we włosach, oraz plakat wzywający do tępienia szczurów, którym zaklejony był cały budynek. Ani Szmuness, ani tym bardziej jego rodzina, nie zdawali sobie sprawy, że gmach Instytutu wybudowano tuż przed wojną z przeznaczeniem na żydowską szkołę i dom ludowy, a w drugiej połowie lat 40. służył za punkt zborny i noclegownię dla Żydów oraz przez chwilę za siedzibę żydowskiej szkoły. Chaim Kliger, długoletni sekretarz lubelskiego oddziału Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce twierdził skądinąd, że w pewnym momencie TSKŻ wystąpiło do ówczesnego dyrektora IMPiHW prof. Józefa Parnasa z petycją o pozostawienie na budynku powojennego napisu „Żydowska Szkoła Powszechna im. I.L.Pereca”, jednak Parnas – sam mający żydowskie pochodzenie – nie wyraził na to zgody.
Dom Pereca – widok współczesny. Obecnie siedziba Narodowego Funduszu Zdrowia, a w latach 50. ówczesnego Instytutu Medycyny Pracy i Higieny Wsi oraz pierwsze mieszkanie Szmunessów w Lublinie.
Po dwóch miesiącach Szmunessowie dostali kawalerkę na RDM-ie, tuż naprzeciwko kościoła garnizonowego. Po roku z Alei Racławickich 22A przeprowadzili się do niskiego bloku na Czwartku, gdzie mieszkali do końca lat 60. W książkach telefonicznych i innych dokumentach z tego okresu jako ich adres figuruje dość zagadkowe „ul. Unicka, blok 4”, co najprawdopodobniej oznacza dzisiejszy Czwartek 25. W dwupokojowym mieszkaniu na drugim piętrze nie było specjalnych wygód. Jak w większości polskich mieszkań jedno pomieszczenie służyło za „duży pokój”, czyli nasze połączenie salonu i sypialni. W mniejszym, z wyjściem na balkon, znajdował się tapczan chowany do ściany i biurko, na którym Helena Szmuness mogła tylko odrabiać lekcje, bo wszystkie pochowane w nim rzeczy należały do ojca. W okolicy za sklep robiła jedna jedyna budka, w której można było co rano kupić bułki i mleko do swojego baniaka. Żaden apartament, ale i tak były to warunki, o jakich większość koleżanek Heleny Szmuness ze szkoły mogła wtedy jedynie pomarzyć. Dla niej i jej matki aklimatyzacja w Polsce nie była łatwym przeżyciem. Musiały nauczyć się języka i przystosować do nowych warunków. Rodzina przeżywała załamania i czasem myśleli o powrocie do Rosji, ale wspomnienie Syberii skutecznie pozbawiało ich złudzeń o życiu w ZSRR.
Czwartek 25 w Lublinie. W tym lub którymś z okolicznych bloków Szmunessowie mieszkali do końca lat 60.
Szmuness błyskawicznie zyskał sobie dobrą opinię i uznanie współpracowników z prof. Parnasem na czele. W piśmie skierowanym pod koniec sierpnia 1959 roku do Departamentu Szkolnictwa Wyższego i Nauki Ministerstwa Zdrowia Parnas pisał: „IMPiHW uważa za swój obowiązek – gwoli sprawiedliwości – prosić Ministerstwo o specjalne rozpatrzenie sprawy lekarza, kandydata nauk medycznych, Wolfa Szmunessa, repatrianta z ZSRR, który objął w naszym Instytucie stanowisko adiunkta-epidemiologa w Zakładzie Antropozoonoz [chorób odzwierzęcych]. Wymieniony uzyskał tytuł kandydata nauk medycznych w r. 1955. Jesteśmy w posiadaniu jego dorobku naukowego, który należy ocenić jako poważny i wynikający z dużej pracowitości, zamiłowania i inteligencji. Zarówno praca kandydacka, jako też szereg publikacji, dotyczą bardzo aktualnych dla epidemiologii zagadnień, w tym również i wiejskich. (…) Jakkolwiek pracuje w naszym Instytucie niedługo, to jednak prawdopodobnie za cenę pracy nie liczącej się z godzinami i porą dnia, opracował zagadnienie epidemiologii brucelozy w naszym kraju na podstawie posiadanych przez nas materiałów, w sposób, który od razu zwraca uwagę, że jest to dojrzały pracownik naukowy, zdolny do samodzielnej pracy naukowej”.
Pismo o podobnej treści wysłano do Ministerstwa także pod koniec listopada 1959 roku. W obu Parnas zwracał uwagę, że procedury repatriacyjne przerwały Szmunessowi ścieżkę awansu naukowego i prosił, by w trybie pilnym nadano mu posadę docenta. Ostatecznie Szmuness uzyskał to stanowisko w 1964 roku, broniąc pracę habilitacyjną Wybrane zagadnienia z epidemiologii i profilaktyki zakaźnego zapalenia wątroby ze szczególnym uwzględnieniem środowiska wiejskiego, która prezentowała wynik 8-letnich badań nad tym zagadnieniem. Wcześniej, w 1961 roku, udało mu się wyjechać na kurs medycyny i higieny wiejskiej organizowany przez Światową Organizację Zdrowia w Helsinkach oraz uczestniczyć w szeregu ekspedycji naukowych Instytutu w Bieszczadach. Badania, które prowadził, zakrojone były często na bardzo szeroką skalę, jak przykładowo zatwierdzony przez ministra zdrowia eksperyment, mający zbadać wpływ kwarantanny na zapobieganie epidemii zakaźnego zapalenia wątroby w ogniskach wewnątrzszkolnych, w którym analizowano dane pochodzące z 18 powiatów, 3 miast i znajdujących się na ich terenie 139 szkół. Podczas pracy nad rozprawą habilitacyjną badał w sumie kilkadziesiąt tysięcy (!) wywiadów epidemiologicznych, ankiet wśród lekarzy i pacjentów, przypadków zachorowań, badań laboratoryjnych i opisów konkretnych epidemii. Umiejętności, które Szmuness nabył w pracy z tak dużymi zespołami danych, z pewnością wpłynęły na jego późniejsze zorganizowanie i metodyczność, z jakimi przeprowadził próby nad szczepionką przeciwko hepatitis B. W sumie w IMPiHW Szmuness pracował od 20 lipca 1959 do 12 marca 1962 roku. W dniu, w którym na własne życzenie odchodził z Instytutu skończył 43 lata i nieźle zarabiał. Nawet gdyby warunki PRL pozwalały mu na korzystanie z przyzwoitego uposażenia, Szmuness nie miał chyba na to zwyczajnie czasu. Niemal równolegle z podjęciem pracy w IMPiHW zatrudniono go na pół etatu w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. Od 1 marca 1960 roku pracował w zasadzie w kratkę w obydwu instytucjach, co rusz zwalniając się i zatrudniając na nowo w WSSE (co tłumaczył obciążeniem obowiązkami na IMPiHW). Od 16 stycznia 1962 roku pracował na dwa pełne etaty, uzyskując po drodze tytuł specjalisty drugiego stopnia w dziedzinie epidemiologii. Po odejściu z IMPiHW Szmuness został zaangażowany na stanowisko kierownika Oddziału Zwalczania Chorób Zakaźnych WSSE, które piastował od 1 lutego 1963 do 31 sierpnia 1968 roku. Z jedną pracą wytrzymał niespełna dwa lata, od lutego 1965 roku bowiem zatrudniono go także na ówczesnej Akademii Medycznej, gdzie prowadził zajęcia ze studentami VI roku epidemiologii i obronił swoją pracę habilitacyjną. W okresie tym dzienny wymiar pracy Szmunessa wynosił okrągłe 12 godzin. Dodatkowo, od września 1967 roku przez godzinę i czterdzieści minut dziennie pracował w Wojewódzkim Ośrodku Matki i Dziecka, co – jak sam zaznaczył w piśmie do swoich przełożonych – nie kolidowało z godzinami pracy w WSSE.
Fotografia z ekspedycji naukowej IMPiHW w Bieszczadach. Szmuness stoi trzeci od prawej (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Instytutu Medycyny Wsi im. Witolda Chodźki w Lublinie).
Przy tym był niemal stereotypowym naukowcem, przypominającym postać żywcem wyjętą z kreskówki. Niski, z burzą włosów i twarzą pełną głębokich bruzd. W pracy zawsze skupiony, o krystalicznym umyśle, natomiast w sprawach codziennych często półprzytomny i roztrzepany, nieobecny i zajęty obmyślaniem nowych badań. Kiedy pewnego dnia wyszedł na spacer z Ralfem, ratlerkiem Szmunessów, po godzinie wrócił ze smyczą w dłoni, ale już bez psa. „Gdzie jest Ralf?” – zawołała jego córka. „To on nie przyleciał do domu?” – odpowiedział szczerze zdumiony i speszony. Nastoletnia Helena Szmuness wszczęła wielkie poszukiwania, które otarły się o redakcję „Kuriera Lubelskiego”, wywiady u koleżanek i przekupywanie za pieniądze klasowe ostatnich lubelskich dorożkarzy, a w końcu eskapady po ciemnych korytarzach kamienic w Śródmieściu. Kiedy Ralf się odnalazł, okazało się, że jakiś chłopak z Kowalskiej po prostu odpiął go sobie od smyczy, a Szmuness, zamyślony jakimiś sprawami naukowymi, w ogóle tego nie zarejestrował. Ralf swoją drogą był psem cudownym i przyjacielskim, którego Szmuness znalazł któregoś dnia na Lubartowskiej. Kiedy jechał do pracy, pies błąkał się koło przystanku trolejbusowego; kiedy wracał – ciągle tam był, więc wziął go pod pachę i zabrał do domu. Ratlerek należał wcześniej być może do jakiegoś rzeźnika, bo konsekwentnie odmawiał każdego pokarmu, który nie był surowym mięsem. Codziennie rano przed pójściem do szkoły Helena Szmuness biegła na targ przy Ruskiej i zaopatrywała Ralfa w jatkach końskich. Po drodze musiała przyglądać się panującej tam biedzie i alkoholowej patologii, której skala jest chyba już dzisiaj trudna do wyobrażenia. Wszechobecne ubóstwo, choroby, głód, brak ciepłej wody, w której można by się umyć i pijane kobiety leżące po kałużach. A przy tym siermiężna i naprawdę brutalna moralność lat 60., w myśl której sytuację gdy chłopak niósł koleżance teczkę do szkoły widziano w zasadzie jako seksualne rozpasanie. W ten sposób Helena Szmuness zapamiętała te trudne i często gorzkie czasy, na które przypadły lata jej dzieciństwa i wczesnej młodości.
Ilustracja z pracy habilitacyjnej Wolfa Szmunessa przedstawiająca strukturę chorych w zależności od posiadania oddzielnego łóżka, wówczas również takie czynniki należało brać pod uwagę w badaniach epidemiologicznych (egzemplarz ze zbiorów Biblioteki Głównej Uniwersytetu Medycznego w Lublinie).
Do kręgu znajomych Szmunessa należeli na pewno lubelscy naukowcy. Zapewne nieźle znał się ze swoimi przełożonymi, wspomnianym prof. Parnasem i dr Heleną Gawronową (dyrektorką WSSE, wspólnie z którą w 1962 roku opublikował na łamach „Przeglądu Lekarskiego” artykuł dotyczący zapalenia wątroby), czy jej poprzednikiem dr. Czesławem Horochem. Utrzymywał także profesjonalne i towarzyskie stosunki ze specjalistami z całej Polski, na przykład wybitnym lubelskim okulistą Tadeuszem Krwawiczem, czy prof. Piotrem Boroniem, autorytetem w dziedzinie chorób zakaźnych, który jako jeden z pierwszych w Polsce zajmował się później badaniami nad HIV/ AIDS. Podczas pracy nad wspólną książką o wirusowym zapaleniu wątroby Szmuness wielokrotnie bywał w domu prof. Boronia, a dobre czy może nawet przyjacielskie kontakty osobiste przekładały się na sprawną pracę nad publikacją. Mimo problemów, jakie stwarzało życie za żelazną kurtyną, Szmuness starał się podtrzymywać także kontakty z Zachodem. Czytał docierającą do Polski wąskim strumykiem zachodnią literaturę naukową i korespondował z niektórymi badaczami, na przykład amerykańskim wirologiem Robertem McCollumem z Uniwersytetu Yale. Dzięki kontaktom zagranicznym w latach 60. dowiedział się, że w USA zbadano i opisano strukturę hepatitis B, więc – zdając sobie sprawę, że opracowanie szczepionki jest już tylko kwestią czasu – podjął szereg wzmożonych badań nad tym wirusem. Mieszkając w Lublinie stykał się oczywiście również ze zwykłymi ludźmi – studentami, sąsiadami czy znajomymi z osiedla, wówczas nawet wybitny naukowiec mieszkał przecież w bloku i jeździł do pracy trolejbusem. Zdarzało mu się zawierać także dość nieoczekiwane znajomości. Przebywając w Iwoniczu lub Karpaczu, gdzie korzystając z uzdrowiskowego klimatu pracował nad podręcznikiem do epidemiologii, spotkał mężczyznę, który również był pochłonięty pisaniem. „Poznałem jakiegoś bardzo miłego faceta – powiedział dzwoniąc do domu – Nazywa się Wojtyła i jest księdzem, czy nawet biskupem. Spacerujemy i rozmawiamy, a czasem wieczorami gramy w brydża”. Po latach, na półtorej roku przed wyborem na papieża, Wojtyła był z wizytą w Nowym Jorku, gdzie zgodził się na 20-minutowy wywiad dla dziennikarki polonijnego „Nowego Dziennika”. Z wywiadu jednak nic nie wyszło, bo kiedy dowiedział się, że dziennikarka nazywa się Helena Szmuness, całe 20 minut spędził na wypytywaniu o jej ojca. Do dzisiaj krążą legendy o wieloletniej i ożywionej korespondencji Jana Pawła II ze Szmunessem, które nie mają nic wspólnego z prawdą, ale faktem jest, że poznali się w którymś z górskich uzdrowisk i polubili na tyle, że po latach z sentymentem wspominali wspólne partyjki brydża.
Mieszkał i pracował w PRL, ale stosunek Szmunessa do socjalizmu nie był przychylny. Z ruchami komunistycznymi zetknął się jeszcze przed wojną, kiedy jako młody chłopak zaangażował się w działalność jakiejś lewicującej żydowskiej młodzieży. Za rozrzucanie ulotek trafił do aresztu, a kiedy jego pobożny ojciec odebrał go i zaprowadził do domu, pierwszy i jedyny raz lał syna tak długo, aż przeszło mu komunizowanie. Szmuness zresztą miał za sobą Syberię i zbyt dobrze znał życie w ZSRR żeby wierzyć w obietnice nowego ustroju. Nigdy nie zapisał się do partii, chociaż brak legitymacji czasem skutecznie utrudniał mu pracę (był to prawdopodobnie powód dość późnej habilitacji). Doszło nawet do tego, że córka namawiała go w pewnym momencie do zapisania się do PZPR, skoro była to jedyna gwarancja częstych wyjazdów zagranicznych i szerszych kontaktów z naukowcami. Kiedy w końcu się przełamał, niebawem nadszedł rok 1968 i to partia nie była już takim członkiem zainteresowana. Jedyną jego ideologią, może i religią, była nauka. Poza nią nie dostrzegał rzeczy godnych zainteresowania i bardzo cierpiał, gdy jego córka oświadczyła, że nie zamierza pójść w jego ślady. Nie wywierał na niej presji, ale czasem zabierał na ekspedycje w Bieszczady i nie chodziło chyba tylko o zapewnienie dziecku wakacji, co raczej o miękkie próby przekonania jej do świata nauki. Podczas jednej z nich tłumaczył córce, że z czasem komuna na pewno upadnie, bo nie wytrzyma naporu wartości zachodnich demokracji. Głęboko wierzył, że dzięki rozwojowi systemów komunikacyjnych i satelitarnych galopującej wymiany informacji nie będzie można powstrzymać, a informacja i wiedza raz zasiane skutecznie pogrążą system komunistyczny.
Epidemia wodna w Chełmie
Pod koniec 1967 roku województwo przez kilka miesięcy żyło sprawą epidemii wodnej, która wybuchła na osiedlu kolejowym Dyrekcja w Chełmie. „Sztandar Ludu” (11.12.67) donosił: „23. listopada lekarz dyżurny szpitala dziecięcego Lucjan Zwierzyński stwierdził u czworga dzieci przywiezionych jednego dnia te same objawy zatrucia. Dwa podobne zauważono już poprzedniego dnia, ale potraktowano jak zwykłe zatrucia pokarmowe. Po tym sygnale Sanepid przeprowadził badania w innych placówkach służby zdrowia. Okazało się, że wszędzie było po 1-2 chorych z podobnymi objawami”. Podejrzenie od razu padło na źródła wody pitnej, a ponieważ chorych przybywało z każdym dniem, powiatowa stacja Sanepidu podjęła decyzję o zakazie spożywania i użytkowania wody na całym osiedlu. Sytuacja pogarszała się lawinowo. Pierwszego grudnia zanotowano ok. 200 przypadków ostrego zatrucia, cztery dni później już niemal 1500, a w następnym tygodniu prawie 2000! Kilka tysięcy osób żyło przez cały ten czas bez dostępu do bieżącej wody, a miasto obsługiwały zaledwie trzy beczkowozy. „Mężczyźni nieogoleni, naczynia brudne. Ani zębów umyć, ani nawet rąk” – pisano w prasie. Na domiar złego pojawiły się doniesienia o kilkudziesięciu przypadkach czerwonki i podejrzeniu wystąpienia duru brzusznego, więc blady strach padł na całe miasto. Relacje z Chełma dzień w dzień pojawiały się na pierwszych stronach „Kuriera Lubelskiego”, który 2 grudnia zanotował, że sytuacja jest na tyle poważna, iż pojawiła się konieczność zasilenia chełmskiej komórki Sanepidu specjalistami z Lublina. Wśród nich z ramienia WSSE był oczywiście Wolf Szmuness, którego zespół szybko namierzył i zbadał źródło epidemii.
Szmuness był w owym czasie wielokrotnie cytowany w gazetach i to on referował lekarzom i prasie wynik badań i prawdopodobną przyczynę zachorowań. Analiza próbek wody i wymazów od chorych wykazała obecność pałeczek okrężnicy oraz innych drobnoustrojów, w tym czerwonki. Osiedle Dyrekcja korzystało z kolejowego ujęcia wody, w pobliżu którego przechodził kanał ściekowy. W efekcie zatkania kanału nieczystościami, szambo wybiło studzienkami i utworzyło kałuże, które niebezpiecznie zbliżyły się do ujęcia kolejowego i w odległości ok. 8 metrów od niego połączyły się w ogromne rozlewisko. Ponadto, niedaleko znajdowały się osadniki ściekowe i podobnie jak z kałuży szamba, także z nich część zanieczyszczeń przeniknęła do ujęcia wody pitnej. Sytuację w Chełmie pogarszała dodatkowo ogólna sytuacja sanitarna. Zamiast oczyszczalni (budowanej latami bez sukcesów) miasto posiadało wówczas kilkadziesiąt dołów chłonnych, których zawartość opróżniana była bardzo rzadko albo wręcz wcale – jak na przykład w największej chełmskiej restauracji „Oaza”, z której ścieków nie wywoziło się nigdy. Za miejsce składowania fekaliów służyły również rozległe podziemia chełmskiego Starego Miasta lub po prostu rynsztoki. W związku z tym wszyscy mieszkańcy Chełma byli narażeni, a epidemia wkrótce mogła wymknąć się spod kontroli i zamiast kilku przynieść kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy zachorowań. W obawie przed wystąpieniem duru brzusznego i zapalenia wątroby służby sanitarne podjęły decyzję o zaszczepieniu wszystkich mieszkańców miasta w wieku od 5 do 60 lat gamma-globuliną. Na pierwszą turę szczepień ludzie stawili się gremialnie, ale podczas kolejnej kilka tysięcy chełmian musiała zmusić do tego milicja. Władze podjęły się także zainstalowania w chełmskiej sieci wodociągowej stałego chloratora, który nieustannie jednak się psuł, tygodniami nie mógł przejść przez etap rozruchu mechanicznego i dopiero „mróz-dobrodziej” na dobre poprawił sytuację ściekową. „Szkoda, że niektóre instytucje nie są w stanie dotrzymać kroku ludziom w białych fartuchach” – zauważyła redakcja „Kuriera” (6.12.67).
Wycinek z „Kuriera Lubelskiego” (5.12.67) dotyczący epidemii wodnej w Chełmie (Polskapresse)
W styczniu 1968 roku epidemia była względnie opanowana, chociaż nie udało się uniknąć kilku łagodnych zachorowań na dur brzuszny. Doniesieniom prasowym z Chełma praktycznie codziennie towarzyszyły wówczas informacje o starciach pomiędzy Arabami a wojskiem izraelskim, które były pokłosiem zeszłorocznej wojny 6-dniowej. Powoli nadciągała nowa epidemia, która tym razem objęła swoim zasięgiem całą Polskę i wybuchła na dobre w marcu 1968 roku. Wydarzenia z marca do dziś budzą wiele dyskusji. Ich geneza i przebieg są trudne do zarysowania, ale faktem jest, że w wyniku rozpętanej wówczas kampanii antysemickiej nawet 20 tysięcy osób zostało zmuszonych do wyjazdu z Polski. Powszechnym stało się oskarżanie Żydów i osób żydowskiego pochodzenia o syjonizm i stanowienie piątej kolumny Izraela. Cugle poluzowane na górze doprowadziły do rozprężenia społecznego i paranoi wzajemnych oskarżeń i strachu. Bakcyl marca nie oszczędził również Wolfa Szmunessa, który z dnia na dzień stał się niewygodny i niepożądany.
Kiedy w 1967 roku Szmuness egzaminował na Akademii Medycznej swoich studentów, w mieście odbywał się podobno „spontaniczny” wiec potępiający politykę Izraela. Jak zapamiętała jego córka, po marcu miano zwołać w Lublinie zebranie aktywu partyjnego, podczas którego wypomniano Szmunessowi zaniedbanie obowiązku bycia na „spontanicznym” wiecu. Na próby wyjaśnień, że był to nieodwołalny termin ostatniego egzaminu przed dyplomem i wszelkie protokoły potwierdzą jego wersję, rada miała podobno zareagować słowami: „To nie jest żadne usprawiedliwienie”. Według Heleny Szmuness nad jej ojcem urządzono wówczas niemal publiczny sąd, który doprowadził do zwolnienia go ze wszystkich posad i instytucji. Któryś z wysoko postawionych profesorów Akademii, być może Mieczysław Kędra, próbował interweniować w sprawie Szmunessa u Wojewódzkiego Sekretarza PZPR. Przypomniał mu niedawne zasługi Szmunessa w walce z epidemią w Chełmie, na co sekretarz miał odpowiedzieć: „On nie musi pracować naukowo i ze studentami. On może iść i lody sprzedawać”. Maji Szmuness, wówczas laborantce w którymś ze szpitali, zaproponowano z kolei, że zatrzyma swoją posadę, jeśli rozwiedzie się z mężem. W przeciwieństwie do sprawy chełmskiej, obecna sytuacja była nie do opanowania i Szmuness musiał pogodzić się z wyjazdem. W kwietniu odwiedził swoją córkę, wówczas studentkę studium teatralnego Idy Kamińskiej w Warszawie i przedstawił jej złe wieści. Powiedział, że nigdy nie zgodzi się na rozstanie z rodziną i jeżeli ona i jej matka nie zdecydują się na wyjazd, on rzeczywiście pójdzie sprzedawać lody.
Konieczność wyjazdu była dla Szmunessów ciosem. Lublin był dla nich gościnny, dał pracę, znajomych i stabilne życie, a teraz, po 10 latach, znowu musieli rzucić wszystko i jechać w nieznane. Szmuness nie ukrywał, że jest Żydem, ale na pewno nie był działaczem żydowskim, ani człowiekiem silnie przywiązanym do swojego dziedzictwa. Dla niego najwyższą wartość stanowiła przecież nauka i to jej się poświęcał i angażował całym sobą. Helena Szmuness uczestniczyła w spotkaniach TSKŻ i miała w tym towarzystwie przyjaciół, ale w tamtych czasach, kiedy społeczność żydowska w Lublinie istniała w formie w zasadzie szczątkowej w porównaniu do okresu międzywojennego, bycie Żydem czy Żydówką niewiele różniło się od życia innych Polaków w PRL. Przed wojną w domu Szmunessa mówiło się najprawdopodobniej po żydowsku. Później musiał porozumiewać się wieloma różnymi językami, ale gdy miał taką okazję – szczególnie w sytuacjach prywatnych – przechodził na polski. Chociaż mało kto w latach 60. mówił jeszcze w jidysz i ten język – przynajmniej w formie anegdot – wracał co jakiś czas w rozmowach Szmunessów. Rodzina miała stały, prywatny żart związany z neonem na Poczcie Głównej, który z powodu awarii latami wyświetlał jedynie początkowe „Poc”. Po żydowsku „poc” to wulgarne określenie męskiego członka i (podobnie zresztą jak po polsku) kogoś, za kim zbytnio się nie przepada. Za każdym razem, kiedy Szmunessowie przejeżdżali tamtędy autobusem, wpadali w dziki śmiech. Ostatni raz mogli jechać tą linią późnym latem 1968 roku. Drugiego września siedzieli już w pociągu, żegnani właściwie tylko przez Elżbietę Żwirkowską, znajomą Szmunessów i późniejszą profesor KUL, która podczas wydarzeń marcowych niejednokrotnie wykazała się niezachwianą cywilną odwagą. O 7 rano pociąg wyruszył do Warszawy, a stamtąd przez Wiedeń rodzina udała się do Włoch, gdzie Szmuness otrzymał grant naukowy.
Dedykacja od Szmunessa dla Anny Frajlich. Wspólna publikacja z prof. Boroniem ukazała się już po wyjeździe Szmunessa z Polski (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Anny Frajlich).
Stany Zjednoczone Wolfa Szmunessa
– Czy to prawda, że kiedy przybył pan do Stanów był pan bez centa w kieszeni? – Nie, miałem ze sobą 15 dolarów – tak w 1980 roku Wolf Szmuness odpowiedział na pytanie znanego amerykańskiego dziennikarza Earla Wilsona z „New York Post” (3.10.1980). Zanim jednak stał się gwiazdą amerykańskich czołówek czekały go ciężkie czasy niepewności i załamań. Kiedy w lutym 1969 roku Szmunessowie wylądowali na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku, w Polsce przygotowywano do druku książkę Wirusowe zapalenie wątroby, którą Szmuness napisał wspólnie ze wspomnianym prof. Boroniem. Na swoim koncie miał w sumie ponad 50 prac naukowych z dziedziny epidemiologii, wszystkie jednak w języku polskim lub rosyjskim, a takie mało kogo w Ameryce interesowały. Rodzina przeszła na utrzymanie jego żony, która zatrudniła się jako szwaczka, Szmuness natomiast bezskutecznie szukał jakiegoś zajęcia. W marcu 1969 roku Leonie M. Holland, pracownica organizacji American Council for Emigres in the Professions pomagającej wykwalifikowanym emigrantom, przesłała jego CV wraz z wykazem dziedzin badawczych i 53 publikacji naukowych Albertowi B. Sabinowi, pochodzącemu z Białegostoku wynalazcy szczepionki przeciw polio, a wówczas pracownikowi szpitala dziecięcego w Cincinnati. „Jesteśmy pod wielkim wrażeniem jego cichej godności” – pisała Holland, dodając, że Szmuness zna polski, rosyjski, niemiecki, włoski i podstawy francuskiego, angielskiego natomiast nauczył się na bardzo przyzwoitym poziomie podczas kilkumiesięcznego pobytu we Włoszech (biegle mówił także po ukraińsku, czego Holland być może nie wiedziała albo zapomniała dodać). Po miesiącu Sabin odpowiedział krótko: „Szanowna Pani Holland, w odpowiedzi na Pani list z 17 marca dotyczący dr. Wolfa Szmunessa, z przykrością stwierdzam, że nie dysponuję wiedzą o wakacie dla osoby o jego specjalistycznych kwalifikacjach”.
List Alberta Sabina w sprawie Wolfa Szmunessa (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Hauck Center for the Albert B. Sabin Archives, Henry R. Winkler Center for the History of the Health Professions, University of Cincinnati Libraries).
Szmuness znalazł się na krawędzi załamania nerwowego. Miał prawie 50 lat i z utytułowanego epidemiologa stał się niemal włóczęgą bez perspektyw. Pukał od drzwi do drzwi, ale wszędzie odsyłano go z kwitkiem. Przełom nastąpił nagle i nieoczekiwanie. Pewnego dnia, kiedy niemal doszczętnie rozbity przeglądał materiały w bibliotece Cornell University, przez megafon nadano komunikat: „Jeżeli na sali obecny jest dr Wolf Szmuness, proszony jest o udanie się do gabinetu dr. Walsha McDermotta”. Kiedy tego dnia Maja Szmuness wróciła do ich pokoju nr 629 w jakimś tanim, zapuszczonym hoteliku – zanotowała June Goodfield w książce Quest for the Killers – zastała swojego męża w niemal ekstatycznym nastroju. „Dostałem pracę! – krzyczał – Jaką? Nie mam pojęcia! Będę pracował w centrum krwiodawstwa, dobre i to. Ile płacą? Nie wiem! Zapomniałem zapytać!”. Tego dnia Szmunessowie przetańczyli cały wieczór i, podobnie jak 10 lat wcześniej, kiedy wyprowadzali się z przesiąkniętego lizolem pokoju w Domu Pereca w Lublinie, wkrótce bez cienia żalu opuścili nędzną klitkę na Broadway’u.
W New York Blood Center Szmuness pracował od 29 kwietnia 1969 roku, początkowo w charakterze zwykłego laboranta. Instytucja była prawdziwą kuźnią talentów, co zawdzięczała przede wszystkim swojemu szefowi, dr. Aaronowi Kellnerowi, którego zarządzanie polegało na odkrywaniu zainteresowań poszczególnych naukowców i powierzaniu im tych właśnie zajęć. Na miejscu Szmuness zetknął się z największymi autorytetami w dziedzinie wirusowego zapalenia wątroby typu B, m.in. Fredem Princem, Saulem Krugmanem i Robertem McCollumem, z którym korespondował mieszkając jeszcze w Polsce. Jako pierwszy na wyjątkowości Szmunessa poznał się właśnie Prince, który zaczął powierzać mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania. Im więcej miał swobody i możliwości prowadzenia własnych badań, tym większa ilość współpracowników przekonywała się o jego talencie. Wkrótce Szmuness dostał swoje własne laboratorium, a zaledwie 5 lat po przybyciu do Stanów objął w nowojorskim Blood Center utworzony specjalnie dla niego Wydział Epidemiologii. Jednocześnie zatrudniono go jako wykładowcę na Uniwersytecie Columbia, gdzie niemal natychmiast otrzymał tytuł profesora. Otaczał się wybitnymi specjalistami, ale w swoim laboratorium zatrudniał także osoby spoza świata nauki, w tym wielu podobnych mu emigrantów. Tak było w przypadku Anny Frajlich, późniejszej pisarki i wykładowczyni slawistyki na Uniwersytecie Columbia, a wówczas emigrantki marcowej, którą z polecenia swojej córki Szmuness zatrudnił w 1971 roku w charakterze sekretarki. „Miał ogromną ciekawość ludzi – Frajlich pisała po latach na łamach londyńskiego „Tygodnia” (Uczony i człowiek, 17.07.82) – Jego laboratorium miało zawsze ciekawy skład – ludzie różnych narodowości, o przeróżnym wykształceniu, zawsze nieco – jak soli – humanistów czy artystów”.
Wolf Szmuness w swoim laboratorium w New York Blood Center, fot. Donna Harley (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Donny Harley).
Wkrótce Szmuness miał na swoim koncie kilka rewolucyjnych prac z zakresu wirusowego zapalenia wątroby, dysponował dużym zespołem i gigantycznym budżetem, który jak mało kto potrafił pozyskiwać z amerykańskich funduszy grantowych. Szybko zyskał sobie sławę światowego autorytetu w dziedzinie hepatitis B, więc kiedy na fali ocieplenia stosunków między USA a ZSRR zaplanowano wspólną konferencję naukową w Związku Radzieckim, Rosjanie wyraźnie dali Amerykanom do zrozumienia, że bez Szmunessa nie ma mowy o żadnej współpracy. Do konferencji niemal nie doszło, ponieważ Szmuness nie chciał słyszeć o wyjeździe do ZSRR. Był przekonany, że jeśli stanie na rosyjskiej ziemi, nigdy już nie wróci do Stanów, zatem jego współpracownicy niemal siłą musieli wsadzić go do samolotu. Na miejscu wygłosił płynnym rosyjskim błyskotliwy referat dotyczący WZW B, a wszelkie zarzuty radzieckich naukowców odpierał tak ostro i jednocześnie elegancko, że dostał potem od Rosjan owacje na stojąco.
Prawdziwy przełom w karierze Szmunessa nastąpił w połowie lat 70., kiedy opracowano próbną szczepionkę przeciwko WZW B. Przeszła co prawda testy laboratoryjne, jednak wprowadzenie jej do obiegu uzależnione było od prób na ludziach. Szmuness ze swoim doświadczeniem i metodologią był idealnym kandydatem, ale zadanie wydawało się wówczas niemal niemożliwe. Badania należało przeprowadzić w ten sposób, by w krótkim czasie uzyskać absolutną pewność, że szczepionka naprawdę działa i jest bezpieczna dla zdrowia. Nikt poza Szmunessem nie miał pomysłu jak tego dokonać, a jego intuicje okazały się bezcenne i przeprowadzone przez niego wówczas testy uważa się za jedne z najlepiej wykonanych w historii medycyny. Szmuness potrzebował dużej grupy, najlepiej tysiąca osób, które były szczególnie narażone na zarażenie wirusem hepatitis B. Z drugiej strony musiały to być osoby młode i zdrowe, które nigdy nie miały kontaktu z wirusem i do których dostęp nie stwarzałby większych problemów. W wyniku setek analiz, badań i prób Szmuness w końcu wytypował grupę idealną: młodzi, wielkomiejscy, aktywni seksualnie homoseksualiści. Ryzyko zarażenia WZW B było w tej grupie niemal dziesięciokrotnie wyższe niż w całej populacji, a większość z nich żyła w najbliższym sąsiedztwie New York Blood Center na Manhattanie. Wówczas zespół Szmunessa rozpoczął szeroko zakrojoną kampanię informacyjną wśród nowojorskiej społeczności gejowskiej. Szmuness osobiście spotykał się z liderami społeczności, którym tłumaczył cel i planowany przebieg testów. Typowe miejsca spotkań oklejano plakatami i ulotkami informacyjnymi, o pomoc proszono miejscowe kościoły i synagogi, znanych aktywistów czy nawet właścicieli klubów. W 1978 roku chęć przystąpienia do programu wyraziło ponad 10 tysięcy osób, z których na podstawie ankiet wyłoniono reprezentatywną grupę 1083 homoseksualistów podzielonych następnie (anonimowo i przypadkowo) na grupy otrzymujące szczepionkę i placebo. Eksperyment zaplanowano jako podwójnie ślepą próbę i nawet sam Szmuness nie miał dostępu do specjalnych kodów odszyfrowujących dane.
Szmuness i dr Cladd Stevens – jego zastępczyni w NYBC – podczas omawiania wyników badań, fot. Donna Harley (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Donny Harley).
Jedną z osób zaangażowanych do przeprowadzania ankiet była Anna Frajlich, która na kwestionariuszach dotyczących hepatitis B uczyła się w zasadzie angielskiego. „Do narkotyków prawie nikt się nie przyznaje, do homoseksualizmu, dużej ilości kobiet, picia, ludzie przyznają się bez żenady. Bez widocznej żenady – zanotowała w swoim opowiadaniu Laboratorium – Ale ja muszę zadawać pytania bardziej szczegółowe, dotyczące częstotliwości stosunków i technik seksualnych. Na tej podstawie szef bada sposoby rozchodzenia się wirusa. (…) Dostaję do podliczenia jakieś inne, nie »moje« badania. W jednej grupie żydzi, w drugiej kontrolnej nie-żydzi. – Czy pan jest rasistą? – pytam żartem szefa. – Jakie to ma znaczenie dla hepatitis. – Niemałe – odpowiada – żydom nie wolno mieć stosunków z miesiączkującą kobietą, a wirus roznosi się przez krew. – Hm, myślę sobie, »Leviticus« to też epidemiologia” (A. Frajlich, Laboratorium, Szczecin 2010). Innym z emigrantów zatrudnionych przez Szmunessa był pochodzący z Lublina Józef Hochman, dzisiaj znany nowojorski ginekolog. „Doskonale mówił po polsku, bez żadnego akcentu, to był lubelski lekarz – wspominał w rozmowie z Wiolettą Wejman i Tomaszem Pietrasiewiczem – Pewnego dnia zapytał: chcesz ze mną pracować? Odpowiedziałem, że tak. Po moim odejściu współpracował z nim Edek Harley, również z Polski, z Warszawy. Kiedy mnie już tam nie było oni wysyłali całe ekipy pielęgniarek na Christopher Street, to jest główny ośrodek homoseksualistów w Nowym Jorku i pobierali próbki krwi. Od tego momentu nastąpił dramatyczny skok w stronę znalezienia szczepionki na hepatitis” (relacja ze zbiorów OBGTNN). Wspomniany Edward J. Harley od lipca 1972 roku był asystentem i bliskim współpracownikiem Szmunessa, dyrektorem administracyjnym jego laboratorium, współautorem niektórych prac naukowych i managerem wielu jego projektów badawczych. „Prowadziliśmy badania nad ryzykiem zakażenia hepatitis wśród dawców krwi – wyjaśnił mi – i bardzo duża część z nich okazywała się samotnymi, młodymi mężczyznami mieszkającymi ze współlokatorami. Z czasem zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z homoseksualistami. Szmuness traktował ich równie profesjonalnie jak każdą inną grupę ryzyka, którą badaliśmy”.
Wolf Szmuness, fot. Donna Harley (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Donny Harley).
Po dwóch latach czołówki największych amerykańskich gazet obiegła wiadomość – testy szczepionki przeciwko WZW B, którego ofiarą co roku pada ponad 150 tysięcy Amerykanów, wykazały 96 procentową skuteczność. Począwszy od 29 września 1980 roku „New York Times”, „New York Post”, „New York Daily News”, „The Wall Street Journal”, „Newsweek” i wiele innych żyły tą sprawą niemal dzień w dzień. Nie było chyba wtedy w Stanach Zjednoczonych programu radiowego ani telewizyjnego, w którym nie łamano by sobie języka na nazwisku Szmunessa. „Skutek uboczny szczepionki – pytał retorycznie Paul Harvey na falach stacji radiowej ABC Networks – zmniejszenie zachorowalności na raka wątroby” (29.09.80). Wkrótce wiadomość wybrzmiała na całym świecie i z dnia na dzień Szmuness stał się prawdziwą gwiazdą rozchwytywaną przez dziennikarzy wszystkich redakcji. „Nie szukał jednak łatwej sławy – pisała Frajlich – Kilka lat temu »Playboy« poprosił go o wywiad oferując spore honorarium, dr Szmuness odmówił. Kiedy w momencie swego sukcesu był oblegany dosłownie przez prasę amerykańską, umiał znaleźć czas, aby mi udzielić wywiadu dla radia Wolna Europa, z którym wówczas współpracowałam” („Tydzień”, 17.07.82).
Dzięki Annie Frajlich taśmę ze wspomnianą rozmową udało się nie tylko odnaleźć, ale także przenieść ją na nośnik cyfrowy. Surowa wersja wywiadu dla radia Wolna Europa do wysłuchania powyżej, 12 min., ok. 1980 r. (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Anny Frajlich).
Przykładowe wycinki prasowe dotyczące wyników testów szczepionki przeciwko hepatitis B.
Kiedy poprosiłem Edwarda Harleya o krótkie wyjaśnienie wagi badań prowadzonych pod kierunkiem Szmunessa, odpowiedział: „Trudno podsumować to w kilku słowach, ale wkład Wolfa w prewencję i eradykację tej często śmiertelnie niebezpiecznej choroby jest bardzo doniosły. Nie on co prawda opracował szczepionkę, ale znalazł się we właściwym miejscu i czasie. Bez niego upowszechnienie szczepionki zajęłoby jeszcze wiele lat. Szmuness wykazał, że hepatitis B może być przenoszony nie tylko drogą parenteralną, na przykład przez transfuzję krwi czy igły, ale również drogą płciową. Jako pierwszy pokazał także, że wirusy mogą powodować raka i w związku z tym szczepionka przeciwko hepatitis B stała się pierwszą chroniącą przed nowotworami. Jego nieskazitelny wręcz projekt testów tej szczepionki przyczynił się nie tylko do sukcesu samych prób, ale stał się także klasycznym modelem każdej ze szkół epidemiologii i zdrowia publicznego”.
Oficjalne wyniki badań opublikowano 9 października 1980 roku w najbardziej prestiżowym czasopiśmie medycznym „The New England Journal of Medicine”. Niedługo potem trafiły na łamy brytyjskiego „Nature”, w którym nazwano je krokiem milowym w annałach medycyny prewencyjnej. Kiedy za pośrednictwem BBC dotarły do krajów bloku wschodniego, z Polski i ZSRR popłynęły prośby o prawo do ich przedruku. Wystosowano do niego nawet oficjalne zaproszenie do Polski, ale w ostatnim momencie władze PRL cofnęły mu wizę. Zaledwie rok po ogłoszeniu wyników amerykańska Agencja Żywności i Leków zatwierdziła szczepionkę i zgodziła się na wprowadzenie jej do obiegu. Powoli sen Szmunessa o całkowitej eradykacji hepatitis B zaczynał się spełniać, on sam natomiast był już niemal pewnym laureatem Nagrody Nobla.
Kiedy ogłaszano wyniki jego badań, Szmuness prawdopodobnie wiedział już, że jest chory, choć nie zdawał sobie może sprawy jak poważnie. Po zakończeniu testów snuł kolejne, dalekosiężne plany, jednak kres wszystkiemu położył nowotwór, z którym przegrał ostatecznie w wieku zaledwie 63 lat. Dla środowiska medycznego i jego współpracowników nagła i szybko postępująca choroba Szmunessa była ciosem. Wszyscy, którzy się z nim stykali niemal natychmiast ulegali jego niesłychanemu intelektowi i anegdotycznemu wręcz czarowi. „To on wkładał palącą się fajkę do kieszeni kożucha, a po chwili rozglądał się, skąd ten dziwny swąd – wspominała Frajlich – To on stojąc przy biurku sekretarki zaczynał popijać kawę z jej kubka, zapominając, że to nie jego biurko i kawa, wreszcie robiąc śniadanie wlewał sok pomarańczowy na patelnię i wypijał rozbite w szklance jajka” („Tydzień”, 17.07.82). Z drugiej strony według Szmunessa wszyscy wokoło za mało pracowali, za dużo zarabiali i ciągle brali urlopy. „Nie był tyranem – wspominał Harley – ale na pewno był bardzo wymagający. Zajęło mi na przykład sporo czasu przekonanie go, że pracownicy naszej instytucji mają prawo do przerwy na kawę. Ale był też bardzo hojny, pomagał wielu osobom, zatrudniał emigrantów i uchodźców i utrzymywał ich w pracy za wszelką cenę mimo problemów budżetowych”. Jego romantyczne podejście bardzo różniło go od pragmatycznie nastawionych Amerykanów. Bardzo przeżywał i nie rozumiał, kiedy ktoś odchodził do innej pracy. Jak można zmienić posadę dla wyższej pensji, skoro w jego laboratorium trwają badania o znaczeniu fundamentalnym dla całego świata? Frajlich wspominała, że kiedy jego współpracownicy żartobliwie pytali go czasem o celowość niektórych żmudnych czynności, odpowiadał poważnie: „to dla dobra ludzkości – hepatitis to straszna choroba”. Aaron Kellner powiedział o nim: „Jego umysł był lotny i przejrzysty, potrafił zadawać właściwe pytania i znajdować na nie proste i jednoznaczne odpowiedzi”, natomiast June Goodfield, że „łączył niesamowitą wyobraźnię z najbardziej rygorystyczną, niemal obsesyjną samodyscypliną” („New York Times”, 8.06.82). Na wieść o śmiertelnej chorobie Szmuness powiedział podobno: „Chciałbym jeszcze żyć dwa-trzy lata żeby dokończyć badania nad szczepionką i doprowadzić do jej masowego zastosowania”. Rok po jego śmierci laboratorium epidemiologiczne w nowojorskim Blood Center nazwano jego imieniem, a przy jego gabinecie na trzecim piętrze budynku umieszczono specjalną tabliczkę pamiątkową.
Alchemicy dawnych czasów usilnie i bezskutecznie próbowali dokonać transmutacji metalu, jemu natomiast udało się coś znacznie większego – chorobę i śmierć przemienił w życie. Jego badania oznaczały przełom nie dla setek, tysięcy, czy nawet milionów, ale dla miliardów ludzi na całym świecie – narodzonych i tych, którzy dopiero się urodzą. Wirus hepatitis B wciąż nie został ostatecznie pokonany, ale dzięki Szmunessowi operacje chirurgiczne czy nawet zwykłe wizyty u dentysty przestały stanowić niemal śmiertelne zagrożenie. Niedługo po jego badaniach w USA wybuchła epidemia AIDS, która początkowo zbierała żniwo wśród homoseksualistów. Niemal natychmiast pojawiły się głosy oskarżające Szmunessa i jego zespół o zainfekowanie szczepionek wirusem HIV. A chociaż wszelkie testy bezsprzecznie wykazały, że szczepionki Szmunessa były sterylne, do dziś tego rodzaju oskarżenia majaczą pośród innych spiskowych teorii i pozostają głuche na fakt, że krew homoseksualistów zgromadzona wówczas w New York Blood Center przysłużyła się po kilku latach zrozumieniu natury wirusa HIV.
Przez całe życie Szmuness marzył o własnej łodzi, którą kupił sobie w końcu pod koniec życia. W ostatni rejs ku zachodowi słońca wypłynął 6 czerwca 1982 roku.
Wolf Szmuness (1919-1982), fot. Donna Harley (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Donny Harley).
W pracy korzystałem m.in. z relacji Heleny Szmuness nagranej w maju 2013 roku w Londynie przez Tomasza Czajkowskiego (OBGTNN); książki Quest for the Killers June Goodfield (Boston, Basel, Stuttgart, 1985); dokumentów pochodzących z archiwów zakładowych Instytutu Medycyny Wsi im. Witolda Chodźki w Lublinie i Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Lublinie; artykułów z prasy krajowej („Kurier Lubelski”, „Sztandar Ludu”) i zagranicznej (polsko i anglojęzycznej), w dużej mierze uwzględnionych w opracowanej na zlecenie NYBC specjalnej księdze pamiątkowej, zawierającej setki stron wycinków prasowych oraz transkrypcji programów radiowych i telewizyjnych z USA, w których komentowano przełomowe badania Szmunessa. Dotarcie do wielu powyższych materiałów byłoby niemożliwe bez pani Anny Frajlich, która przekazała Ośrodkowi „Brama Grodzka – Teatr NN” egzemplarz księgi oraz szereg innych bezcennych materiałów dotyczących Wolfa Szmunessa, w tym unikalne nagranie dla radia Wolna Europa.
Tekst nie powstałby bez wsparcia szeregu osób, które okazały ogromną pomoc przy opisywaniu historii prof. Wolfa Szmunessa. Za pomoc dziękuję pani Magdalenie Czarkowskiej, Zastępcy Dyrektora IMW ds. Administracyjno-Społecznych; pani Irminie Nikiel, Lubelskiej Państwowej Wojewódzkiej Inspektor Sanitarnej w Lublinie oraz pracownikom WSSE w Lublinie; pani Renacie Birskiej, Dyrektor Biblioteki Głównej Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; pani Ewie Panek, Zastępcy Kierownika USC m.st. Warszawy; pani Annie Boroń-Kaczmarskiej, Kierownik Katedry i Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Pomorskiej Akademii w Szczecinie; i w sposób szczególny pani Helenie Szmuness, pani Annie Frajlich, pani Donnie Harley i panu Edwardowi J. Harleyowi bez zaangażowania których tekst nie mógłby powstać w obecnym kształcie.