Czy widzieliście już… dybuka?
Od 2015 roku we wrześniu świętujemy rocznicę lubelskiej premiery Dybuka, słynnej adaptacji filmowej dramatu Sz. An-skiego w reżyserii Michała Waszyńskiego, którą w Lublinie, w kinie Bałtyk przy Peowiaków, zagrano już 20 września 1937 roku, na sześć dni przed oficjalną premierą w Warszawie. Chociaż wszystko na to wskazuje, wciąż zagadką pozostaje, czy seanse w Lublinie rzeczywiście były pierwszymi udokumentowanymi pokazami Dybuka, a jeśli tak – to z jakiego powodu.
Kamienowanie proroka Zachariasza, miedzioryt Matthaeusa Meriana z Biblii Lutra (1545), zbiory Emory University.
Na stronach Ośrodka wielokrotnie pisałem już o sztuce An-skiego, filmie Waszyńskiego i wielu innych wcieleniach tej legendy dramatycznej, która wyrosła z serca żydowskiego folkloru i po dziś dzień znajduje dla siebie miejsce w światowej kulturze. W moim Kokebebe opisywałem genezę dramatu, jego inscenizacje (w tym wiele polskich), wspominałem o popularności i parodiach Dybuka, Mojżeszu Szymlu, zapomnianym autorze piosenek ze słynnej ekranizacji oraz wskazywałem kilka tropów interpretacyjnych – jawny i ukryty homoerotyzm dzieła i jego sprzeciw wobec opresji kobiet. Jeśli popadnie się w dybukomanię, o Dybuku można pisać w nieskończoność, co już w 1921 roku wyśmiewał zasłużony dziennikarz nowojorskiej gazety „Forwerts”, dr Bencjon Hoffman. „Hot ir szojn gezen dem »dibuk«?” — „Czy widział już Pan »Dybuka«?” („Forwerts”, 3 lipca 1921) , to pytanie zadano Hoffmanowi podczas jego wizyty w Warszawie kilkadziesiąt razy, aż w końcu przemógł się i poszedł do teatru. Z miejsca zawiódł się na Dybuku, a z drugiej strony zafascynował jego fenomenem. W tym roku oddalimy się od teatralnych i filmowych adaptacji Dybuka, sięgniemy natomiast do jego źródeł, chasydzkich wierzeń i opowieści o cudach sławnych cadyków. Co ważne, właśnie „widzenie dybuka” okaże się w tej historii kluczowe.
Przenieśmy się zatem do przełomu XVIII i XIX wieku i wsłuchajmy w legendę o niezwykłym przypadku opętania przez dybuka, którą 2 grudnia 1927 roku na łamach „Lubliner Tugblat” opublikował niejaki Izrael Osmow, bliżej nieznany autor, który pod koniec tego roku ogłosił w „Tugblacie” kilka podań żydowskich zebranych pod wspólnym tytułem Fun umojsszeplichen kwal (jid. Z niewyczerpalnego źródła). Chociaż kulturowe, folklorystyczne źródło Osmowa było z pewnością niewyczerpane, zagadką pozostaje, skąd dokładnie autor legendę przepisał lub od kogo ją zasłyszał. Była to może jedna z opowieści z hagiograficznych dziełek o dokonaniach sławnych cadyków, a może podanie opowiadane po sztyblach i w zakamarkach starych żydowskich domów. Osmow zabiera nas najpierw do Kozienic, na dwór Jisroela Hopsztajna, wędrownego kaznodziei (magida), cadyka, jednego z czołowych przedstawicieli chasydyzmu w Polsce, wreszcie założyciela istniejącej do dzisiaj dynastii chasydzkiej, który zyskał sobie przydomek Magida z Kozienic. Na dworze Hopsztajna, twierdzi legenda podana przez Osmowa, w walce z dybukami nie stosowano klątw ani mistycznej przemocy, Magid starał się raczej ulżyć zbłąkanym duszom współczuciem i troską.
Pewnego razu przyprowadzono do niego dziewczynę opętaną przez wyjątkowo potężnego ducha. Jakby wbrew panującej o nim opinii, Kozienicer dość szybko stracił do dybuka cierpliwość i zagroził, że jeśli ten nie wyjawi mu swojego imienia, wtrąci do go szeolu (miejsca na kształt Hadesu, w którym dusze tkwią w zupełnym oddzieleniu od Boga) i wydrążenia procy (zagadkowego i okropnego stanu pokutnego, podczas którego grzeszna dusza jest miotana pomiędzy światami jak kamień wystrzelony z procy, nie mogąc znaleźć odpoczynku ani ukojenia bólu). Dybuk wyśmiewa Magida, twierdząc, że jest duchem starożytnym i na tyle zbolałym, że opowieści o piekle brzmią dla niego jak bajki dla dzieci. Magid łagodnieje, a zły duch wyjawia mu w końcu swoje imię – Uziel ben Micheasz, dowódca wojskowy za panowania Joasza, ósmego króla Judy, władcy początkowo sprawiedliwego i zasłużonego dla odnowienia Świątyni i wyparcia kultu Baala, potem jednak splamionego zaprowadzeniem nowego kultu bałwanów, a przede wszystkim ukamienowaniem proroka Zachariasza (Zecharii). „To ja pierwszy rzuciłem kamieniem w Zecharię proroka” – wyznaje Magidowi Uziel ben Micheasz, dybuk i zabójca gorliwego piewcy kultu jedynego Boga, który wystąpił przeciw własnemu ludowi i królowi Joaszowi.
Kozienicer wyprasza u dybuka widzenie jego prawdziwej postaci, po którym wpada w rozpaczliwy szloch. Samo współczucie nie jest jednak w stanie uwolnić Uziela ben Micheasza od wiecznej tułaczki, Magid z Kozienic radzi mu zatem, by udał się do Lublina na dwór Jaakowa Icchoka Horowica, sławnego Widzącego z Lublina. „Być może rzeczywiście ma on otwarte oczy – mówi dybuk – bowiem otwarte uszy i serce spotkałem już na swej drodze”. Lubliner przyjmuje ducha z, dosłownie, szeroko otwartymi oczyma. W zamian albo ze względu na jego dar widzenia, Uziel ben Micheasz ofiarowuje mu wizję zapewne najcenniejszą dla lubelskiego cadyka – przedsionka Świątyni, na którym kamienuje Zachariasza. Widzący rozgląda się w wizji uważnie, po czym wydaje wyrok godny mędrca – proroka ukamienowano, aby dodać mocy jego proroctwu. Chociaż w niebie było to już dawno zasądzone, dopiero uczone słowa Horowica uwalniają Uziela ben Micheasza od długiej pokuty, na Lublinera i jego chasydów zsyłają zaś błogosławieństwo. Co ważne, choć legenda zupełnie o niej zapomina, spokój odzyskuje także dziewczyna, która padła ofiarą starożytnego ducha.
Poniżej przedstawiam całą legendę przytoczoną przez Osmowa w moim tłumaczeniu albo, jak kto woli, wiernej parafrazie, która miejscami traci zapewne względem oryginału przez hermetyczność całej sprawy i przedwojenny papier gazetowy, który nie ma litości nad dzisiejszymi czytelnikami. A jednak stanowi też ciekawy wgląd w świat, już przed wojną nieco zatartych, wierzeń chasydzkich, kiedyś przecież bardzo powszechnych na całej Lubelszczyźnie. To także piękna wizja — przedsionka Świątyni, który w oczach, a może za sprawą oczu Widzącego zmaterializował się na chwilę przy ulicy Szerokiej w Lublinie.
W Kozienicach nigdy nie trudzono się zbytnio z dybukami. Magid z Kozienic ani razu nie nakazał przemocą żadnej grzesznej duszy, by opuściła ciało nieszczęśnika, którego nawiedziła. Zamiast tego obchodził się z nimi z dobrocią, ze współczuciem, dbał o nie, by broń Boże nie padły ofiarą czyhających na nie aniołów zagłady. Starał się im pomóc, uleczyć je i dać im miejsce w niebiesiech, a strapione grzeszne dusze usłuchiwały go i uchodziły z ciał nieszczęśników. Powiadają, że aby wypędzić dybuka, Magid z Kozienic podsuwał mu trochę resztek ze stołu, odrobinę kuglu, prawda jest jednak taka, że wcale go nie przeganiał – wskazując właściwą drogę, podnosił go z upadku. I doprawdy, dybuki z całego świata bez oporów ściągały do Kozienicera, wiedząc, że uzyskają tam pomoc i nie zostaną wyklęte.
Raz do Magida z Kozienic przybył jednak dybuk, z którym ten nie zrobił zupełnie nic; a raczej prawie nic – wysłał go mianowicie do Lublina. Historia wyglądała następująco:
Była sobie porządna, ale biedna i obdarta dziewczyna. Pewnego razu, ponieważ jej ojciec wyjechał, przenocowała u siebie swoją matkę. W środku nocy, uchowaj Boże, matka źle się poczuła i poczęła gasnąć. Córka obudziła się przerażona i zaczęła krzyczeć. Owinęła się w co tylko miała pod ręką i wybiegła budzić sąsiada. Nie miała na sobie nawet fartucha i kiedy wróciła do domu i zdołano wreszcie ocucić jej matkę, zrobiło jej się bardzo słabo, upadła i straciła przytomność. Kiedy ją rozbudzono, przestała mówić swoim głosem i nie jadła ani nie piła już jak człowiek. Od razu poznali, że to dybuk.
Nikt nie wiedział, z kim albo czym mają dokładnie do czynienia, jedno było jednak pewne – nie była to dusza z tego świata. Bez zbędnej zwłoki zawieziono dziewczynę do Kozienic. Na miejscu Magid przetrzymał ich przez szabes, wcześniej bowiem nie chciał ich przyjąć. W sobotę, po uczcie, kazał zanieść chorej trochę kuglu ze swego stołu, dybuk jednak odmówił i odparł zarozumiale:
— Czy on myśli, że zwycięży mnie odrobiną kuglu? Nawet stoły zastawione najwykwintniejszymi potrawami nie dałyby rady!
Po szabasie Magid z Kozienic przyjął dybuka u siebie i rzekł:
— Grzeszniku, dlaczego dręczysz żydowską duszę? Dlaczego nie opuścisz dziewczyny?
Dybuk odpowiedział:
— Czymże są przy mnie jakieś dybuki? Za moich czasów sześcioletnie dzieci wiedziały więcej od ciebie, a ich ojcowie i dziadowie stawali przede mną z bojaźnią i trwogą!
Kozienicer nie zląkł się tych słów i rozkazał:
— Grzeszniku, powiedz, kim jesteś, a jeśli nie – wtrącę cię na dno szeolu!
Dybuk jednak odpowiedział:
— Dnem szeolu albo wydrążeniem procy nie dało się za moich czasów wystraszyć nawet dzieci w chederze. Z całym szacunkiem, Magidzie z Kozienic, nie zdajesz sobie sprawy, z kim masz do czynienia!
Magid z Kozienic zamyślił się, po czym zaczął mówić łagodnym głosem:
— Zbłąkana duszo, powiedz, kim jesteś, a pomożemy ci podnieść się z upadku i wrócić do korzenia twego ludu, zaś ta porządna żydowska córa nie będzie musiała cierpieć na próżno.
Dybuk odparł:
— Magidzie z Kozienic, nie jesteś w stanie mnie podnieść. Wyjawię ci jednak moje imię, abyś wiedział, kim może być zbłąkana dusza i jak ostrożnie trzeba się z nimi obchodzić. Nazywałem się Uziel ben Micheasz. Byłem dowódcą u króla Joasza syna Ochozjasza. I to ja pierwszy rzuciłem kamieniem w Zecharię proroka.
Magid z Kozienic wysłuchał tych słów i powiedział:
— Zbłąkana duszo, błagam o wybaczenie. Obyś nie miał mi tego za złe, ale pragnę byś mi się pokazał.
Na to dybuk odparł:
— W domu twoim pokazać się nie mogę. Jeśli chcesz mnie zobaczyć, wyjdź w pole. Nie idź jednak sam, weź ze sobą kilku ludzi, którzy będą umieli cię ocucić, gdy padniesz zemdlały.
Duch objawił się w polu Magidowi z Kozienic. Magid przeląkł się i zachwiał na nogach. Wykrzesał z siebie jednak siły, a ludzie podtrzymali go, aby nie upadł. Stojąc, powiedział do dybuka:
— Wielka zbłąkana duszo! Za długo błądzisz już po tym świecie. Idź do Lublina, a Widzący cię wybawi. Mówią, że w naszym pokoleniu jest on jak Jefte i Samuel i może dokonać tyle, co oni w swoich czasach.
Rzekłszy to, Kozienicer ciężko zapłakał. Po chwili dybuk rzekł:
— Magidzie z Kozienic, między nami stoi ściana lodu, a ciebie zalewają nieskończone łzy. Morza łez wylano już nade mną, a wszystkie one zamarzły w zetknięciu z lodem. Posłucham cię i pójdę do Widzącego. Być może rzeczywiście ma on otwarte oczy, bowiem otwarte uszy i serce spotkałem już na swej drodze.
Kiedy dybuk dotarł do Lublina, Widzący od razu poznał, że ma do czynienia z wielką duszą, rzekł więc delikatnym głosem:
— Wielka zbłąkana duszo, wyjaw mi, kim jesteś i dlaczego błądzisz po tym świecie.
Dybuk odpowiedział:
— Jestem Uziel ben Micheasz, dowódca u króla Joasza syna Ochozjasza. I to ja pierwszy rzuciłem kamieniem w Zecharię proroka.
Widzący z Lublina spojrzał na niego i kiedy patrzał otwartymi oczyma, grzeszny duch objawił mu się w Świątyni.
Lubliner rozwarł szeroko oczy, przyjrzał się uważnie i zadrżał łagodnie, po czym odwrócił się do zgromadzonych u niego ludzi i powiedział:
— Świat sądzi, że ci za czasów Świątyni byli prostymi grzesznikami, o których sędzia wyrokuje, że czynili zło w oczach Boga – to wielki błąd! Największy cadyk spośród dzisiejszych pokoleń nie zbliżył się do mądrości najmniejszych spośród wielkich dusz owych czasów. Gdyż słowo z ust proroka może być unieważnione, ukamienowali Zecharię, by proroctwo jego nie zostało zatarte.
Gdy rebe z Lublina wypowiedział te słowa, dybuk rzekł:
— Widzący z Lublina, wśród wszystkich pokoleń aż po dziś nie znalazł się nikt prócz ciebie, kto wziąłby mnie w obronę. Chociaż w niebiesiech wiedziano o moim słusznym postępku, czekali aż najwyższy z sądów tak orzeknie. A z chwilą, kiedy sąd wasz zdejmie ze mnie karę i mnie wybawi, będziecie błogosławieni.
I. Osmow, Der dibuk, fun umojsszeplichn kwal, „Lubliner Tugblat”, nr 276, 2 grudnia 1927, przeł. P. Nazaruk.