Dybukiada
Słowo „dybuk” wywodzi się z języka hebrajskiego i oznacza mniej więcej tyle co „przylgnięcie”. Mianem tym określa się zarówno zjawisko zawładnięcia żywym człowiekiem przez ducha zmarłej osoby, jak i samą duszę pokutną. Przed rokiem świętowaliśmy w Bramie Grodzkiej dość nieoczekiwane wydarzenie – repremierę filmu Dybuk, którego pierwszy udokumentowany pokaz odbył się wcale nie w Warszawie, ale w lubelskim kinie „Bałtyk” 20 września 1937 roku.
Mojżesz Rynecki (1881-1943), „Dybuk” (1920). Ze zbiorów i dzięki uprzejmości rodziny Ryneckich, www.chasingportraits.org
Do dziś okoliczności wydarzeń sprzed niemal 80 lat pozostają dość niejasne. Być może był to „dziki” pokaz, może próbny seans zorganizowany w porozumieniu z reżyserem i producentami? Faktem jest, o czym przed rokiem nie mieliśmy pojęcia, że tego samego dnia Dybuka puszczono także w radomskim kinie „Adria”. O ile w Radomiu jednak film wyświetlano przez tydzień raptem raz dziennie, o tyle w Lublinie już pierwszego dnia Dybuka zagrano 6 razy, a seanse trwały aż do 10 października. Różne były także reakcje w prasie. Gazety radomskie ograniczyły się do publikowania zwykłych zapowiedzi, tymczasem w Lublinie już na tydzień przed premierą rozpoczęto zmasowaną kampanię promocyjną, a po niej rozpisywano się na temat gigantycznego powodzenia filmu wśród lublinian. Również palma pierwszeństwa pozostaje (ledwo, ale wciąż) w Lublinie – pierwszy seans w „Bałtyku” miał miejsce o godzinie 13, w Radomiu zaledwie i aż pół godziny później. Warszawa na swoją premierę musiała poczekać jeszcze 4 dni.
O filmie Michała Waszyńskiego i jego pierwowzorze literackim Szymona An-skiego można pisać w nieskończoność. Polską i żydowską prasę z okresu dwudziestolecia międzywojennego wypełniają recenzje coraz to nowych inscenizacji dramatu, dzieł inspirowanych nim, jak choćby słynnej niegdyś opery Lodovico Rocci, potem doniesienia o powstającej ekranizacji i jej sukcesach na całym świecie. W Lublinie Dybuk zagościł już w kwietniu 1921 roku, kiedy do miasta przywiozła go tuza żydowskiego teatru – Estera Rachela Kamińska. Dybuki natomiast zamieszkiwały miasto i jego okolice na długo wcześniej, przyniesione najpewniej na barkach pierwszych chasydzkich cadyków. „Kto to jest Dybuk”? – Pytał w 1923 roku roku recenzent gazety „Czas” i trzeba przyznać, że dał całkiem zgrabną definicję tego fenomenu:
Zapytajcie kabalistów, a powiedzą, że dusze zmarłych wracają na świat i wcielają się na nowo, aż osiągną oczyszczenie. Te zaś, które nie dobiegły wyznaczonego dla jednego żywota kresu, błądzą po świecie jako upiory, aż wstąpią w żyjącego człowieka i opętają go, by wraz z nim znaleźć oczyszczenie. To są właśnie – dybuki. Wyborem żywego mieszkania kierują prawdopodobnie osobiste sympatye.
„Czas”, nr 82, 14 kwietnia 1923
Ulica Peowiaków 11 w Lublinie, w tym miejscu, w nieistniejącym dzisiaj budynku, znajdowało się przed wojną kino Bałtyk
Ulica Moniuszki 15 w Radomiu, dawna siedziba kina Adria, potem Altantic (fot. Tomasz Szeliga)
Samo słowo „dybuk” wywodzi się z języka hebrajskiego i oznacza mniej więcej tyle co „przylgnięcie”. Mianem tym określa się zarówno zjawisko zawładnięcia żywym człowiekiem przez ducha zmarłej osoby, jak i samą duszę pokutną. Mimo że terminu tego zaczęto w źródłach pisanych używać dopiero około XVI wieku, żydowska mistyka i demonologia znały takie zjawiska już od okresu talmudycznego. W znakomitym eseju O lecznictwie i przesądach leczniczych ludu żydowskiego, publikowanym w odcinkach na łamach XIX wiecznego czasopisma „Izraelita”, Henryk Lew (sam identyfikujący dybuki z nerwicą i histerią) streszcza wiele podań dotyczących tego zjawiska. Wedle ludowych wierzeń dybuki były istotami potencjalnie bardzo niebezpiecznymi, które znacznie częściej atakowały kobiety niż mężczyzn. Będąc wielkości mniej więcej jajka kurzego, potrafiły przemieszczać się po ciele i władać poszczególnymi jego członkami. Częstym miejscem ich „przylgnięcia” był język, dzięki czemu mogły przemawiać ustami zaatakowanej osoby, nakłaniać ją do mówienia czegoś lub wręcz przeciwnie – zakazywać wypowiadania pewnych rzeczy. Dybuki miały bardzo często przebywać w brzuchu, osoby nawiedzone odczuwały podobno wrażenie ruchu kulistego ciała obcego, wędrującego od żołądka, przez przełyk do gardła; bywało także że „przylegały” do okolic łona, przez które mogły czasowo opuszczać ciało swojego „nosiciela”. Jedyną skuteczną metodą „leczenia” miały być specjalne obrzędy religijne wykonywane przez cadyków. Nie zawsze jednak skutkowały, czasem dybuk opuszczał ciało tylko na jakiś czas, a niektóre spośród nawiedzeń kończyły się celowym zaduszeniem człowieka przez dybuki.
Być może najstarszym śladem wierzeń tego rodzaju w Lublinie są kłódki znalezione na starym cmentarzu żydowskim przy ulicy Siennej podczas prac archeologicznych, prowadzonych na terenie kirkutu na przełomie lat 60. i 70. XX wieku. Kłódki miały znajdować się w okolicach głowy (ust) i miednicy (łona) nieboszczyków. Może to świadczyć o istnieniu jakiegoś rytuału, którego celem miało być zaryglowanie duszom dróg, przez które mogłyby się wydostać i błąkać po świecie. Nie jest to rzecz jasna jedyne świadectwo potwierdzające rozpowszechnienie w okolicach Lublina takich wierzeń.
Mężczyzna niosący na barkach dybuka, ilustracja Mojżesza Liliena
Wspomniany Lew w 1894 roku w Lublinie był nawet świadkiem wstąpienia dybuka w ciało kilkunastoletniego chłopca. Dybuk miał tkwić w przydrożnym kamieniu, na którym chłopiec ten przysiadł; „wskakując” w chłopca krzyczał podobno: „Mam cię nareszcie!”. Dybuk miał dusić swoją ofiarę, podrzucać całym jej ciałem oraz wyć i krzyczeć przez jej usta. Sprawa była wówczas podobno bardzo głośna w całym Lublinie – odwiedzano chłopca i zbierano na jego rzecz pieniądze. Miasto podzieliło się wówczas na tych, którzy uwierzyli, że chłopak rzeczywiście padł ofiarą dybuka oraz na tych, którzy uważali, że próbuje w ten sposób wyłudzić pieniądze. Byli podobno tacy, którzy gotowi byli dać chłopcu rubla, jeśli ten wymówi święte słowa, jak chociażby Adonaj – dybuk jednak kategorycznie zabraniał chłopcu tego robić. Miejscowy felczer ponoć zanotował:
Widzę więc chłopca leżącego na wznak; cały jest wyprężony, usta ma otwarte, oczy w górę zadarte, tak, że tylko białka oczne widać. Z początku leży spokojnie, potem nagle przerzuca się grzbietem do góry, a głowę wciska w poduszki… Ciotka chłopca oznajmia, że zaraz »dybuk« zacznie mówić. Po chwili słyszę głos zupełnie zmieniony; wyrazy, które słyszałem, nie są godne uwagi, to wszak zauważyłem, że zmienia głos z własnej woli. Wtem zrywa się nagle, wyskakuje z łóżka, biega po kątach, wrzeszcząc i wyjąc, jak pies. Kładę go na łóżko, ten rzuca się tak, że opiera się tylko na tyle głowy i piętach, a całe ciało jest w ruch wprowadzone, następnie rękoma chwyta się za szyję, wołając: »ot tu! tu!«. Wreszcie i to ustaje… chłopiec wyciera oczy i siada na łóżku. »Jak się masz? – pytam go – Czybyś nie mógł mi tego jeszcze raz powtórzyć?«. Ten odpowiada, że nie wie nawet, o co idzie i nie pamięta wcale, czy się coś stało i co się stało.
Henryk Lew, O lecznictwie i przesądach leczniczych ludu żydowskiego, „Izraelita”, nr 45, 20 listopada 1896
W innym miejscu Lew przytoczył następującą historię:
W lubelskiem rozpowszechniona jest opowieść o grzeszniku, co w sądny dzień, miast iść do bożnicy, udał się do szynku z dziewczętami i tam oddawał się pijatyce, tańcom i sprośnym uciechom i bluźnił jeszcze, mówiąc: »i cóż mi za to Bóg zrobi?«. Lecz po pewnym czasie został sparaliżowanym, a po śmierci dusza jego błąkała się w rynsztokach i śmietnikach, aż wreszcie weszła w młodą dziewczynę.
Henryk Lew, O lecznictwie i przesądach leczniczych ludu żydowskiego, „Izraelita”, nr 42, 30 października 1896
Fotografie z opery „Il Dibuk” Lodovico Rocci, „Tygodnik Illustrowany”, nr 25, 23 czerwca 1935
Wiara w dybuki wcale nie wymarła wraz z końcem XIX wieku. W XX nie tylko miała się dobrze, ale i zaczęła rozprzestrzeniać się na cały świat. Za ocean dybuki przypłynęły na statkach razem z żydowskimi imigrantami z Polski i dość szybko zadomowiły się na amerykańskiej ziemi. W 1902 roku jeden z nich grasował na Bunker Street w Chicago, a jeszcze inny miał wejść w muchy, które obsiadły konia w którejś z chicagowskich stajni i tym sposobem przenieść się do pobliskiego Evanston. W 1907 roku nowojorski dziennik żydowski „Warhejt” zamieścił dość lakoniczną notkę: „Pięciu fanatyków tak długo próbowało wypędzić z kobiety dybuka aż zamęczyło ją na śmierć”. Temat zapewne chwycił, bo jeszcze w tym samym roku gazeta przytoczyła dramatyczną historię niejakiego Ezry Barsztownika z Janowa Lubelskiego. Żona Ezry miała mu pewnego dnia powiedzieć: „Podobno w Londynie ludzie wykopują złoto łopatami. Mężu, ty także pojedź do Londynu, wykop tam złota i przywieź do domu”. Posłuszny mąż wykonał polecenie żony i rzeczywiście udał się do Londynu. Po trzech latach wrócił do domu, jednak wkrótce zachorował i zmarł. Po jakimś czasie z wdową zamieszkał pewien mężczyzna imieniem Srul ze swoją córką. Niebawem córka zapadła na dziwną chorobę, której nie potrafił zaradzić żaden janowski cyrulik. Zrozpaczony ojciec zabrał dziewczynę do rebego w Bełzie, który dość szybko stwierdził, że przyczyną tajemniczej choroby jest dybuk. Przystąpiono do rytuału, podczas którego udało się namówić dybuka do zwierzeń. „Wielce mi wstyd przed bliskimi”… – wyznał, po czym zdradził, że nazywa się Ezra Barsztownik i gotowy jest opowiedzieć swoją historie. Przez pierwszy rok pobytu w Londynie żył jak pobożny i uczciwy Żyd. Pewnego razu jednak gospodarz, u którego pracował stwierdził, że Ezra powinien znaleźć sobie jakąś sziksę, gojkę, która będzie z nim żyła i gotowała mu. Nazbyt posłuszny Ezra poznał młodą dziewczynę i, jak to często bywa, zaczął z nią żyć jak mężczyzna z kobietą. Po dwóch latach życia z sziksą wrócił skruszony do domu, jednak poraziła go choroba i zmarł. Poczucie winy nie dawało mu spokoju, przez co jego dusza zamieniła się w dybuka. Dzięki zabiegom bełzkiego cadyka janowsko-londyński dybuk zaznał nareszcie spokój.
Zuni Maud, „Der dibuk”, „Literarisze Bleter”, nr 50, 1929, ze zbiorów Centralnej Biblioteki Judaistycznej (ŻIH)
Stopniowo dybuki zaczęły przekraczać nie tylko granice krajów, ale i narodowości. W grudniu 1929 roku warszawski „Unzer Express” opisał historię Polaka, którym miał zawładnąć bliżej niezidentyfikowany dybuk:
Kilka lat temu w Warszawie zamordowano dorożkarza Józefa Zbyszkowskiego. Zabił go niejaki Franciszek Strzelecki. Po mordzie zrabował 4 zł i parę butów. Ostatnio Strzelecki stanął przed sądem. Stwierdził, że „działał w imię Boga”.
– Wstąpił we mnie dybuk.
Sędzia: Czy znał pan swoją ofiarę? Oskarżony: Wydawało mi się, że zabiłem nieziemskie stworzenie. Sędzia: A po co zabrał pan buty? Oskarżony: Bałem się, żeby zmarły mnie nie dogonił. Prokurator zażądał dla oskarżonego kary śmierci. Sąd skazał strzeleckiego na 12 lat ciężkiego więzienia.
„Unzer Express”, nr 284, 8 grudnia 1929.
Z czasem strapione dusze błąkające się po świecie jako dybuki zaczęły szukać sobie mieszkań nie tylko w ciałach prostych ludzi ale i tych z wyższych sfer. Jeden z nich miał opętać młodocianego brytyjskiego arystokratę, niejakiego Johna Bentley’a, siostrzeńca i jednocześnie adoptowanego syna lorda Pretlowa. „Był zdrów, wesoły i miał pogodne usposobienie – czytamy w artykule Dybuk siedzi w lordach z „Rewji Ilustrowanej Tygodniowej” z 1936 roku – Pewnego dnia zaszła w nim jednak dziwna zmiana: stał się niespokojny i zdawał się być czemś zatroskany. Lord Pretlow, pragnąc go czemś rozerwać, zabrał go na wycieczkę jachtem po morzu Śródziemnem”. Gest lorda niemal obrócił się przeciwko niemu. Otóż stan młodego Bentley’a wcale się nie poprawiał, przeciwnie, jego zachowanie stawało się coraz bardziej niepokojące. Miał walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem i dyskutować z jakąś sobie tylko znaną zjawą. Pewnego dnia, z powodu męczącej ją migreny, lady Pretlow dość wcześnie udała się na spoczynek, natomiast jej szacowny małżonek postanowił uciąć sobie partyjkę brydża zakrapianą kilkoma kieliszkami whisky. Kiedy nad ranem wrócił do lordowskiej kabiny, u wezgłowia śpiącej lady zastał swojego siostrzeńca, zamierzającego się do ciosu nożem. Po szybkim powrocie do Londynu chłopakiem zajęła się młoda medium z „instytutu badań psychjatrycznych”. Dość szybko wyszło na jaw, że złego ducha John Bentley „podłapał” w jakiejś paryskiej spelunce od „indywiduum na wskroś zepsutego”. Po kilku długich i wyczerpujących seansach małego lorda udało się uratować od złego ducha, po czym chłopak ożenił się i wynormalniał. Nie jest to może przykład klasycznego opętania przez dybuka, ale niektórzy spekulują, że wierzenia Żydów mogły wpłynąć na ludowe postrzeganie opętania przez chrześcijan, które w doktrynie chrześcijańskiej zarezerwowane jest tylko dla demonów.
Henryk Berlewi, ilustracja do „Dybuka” Szymona An-skiego, ze zbiorów Centralnej Biblioteki Judaistycznej (ŻIH)
Wszystkie powyższe historie opisują rzec jasna przypadłości o podłożu psychiatrycznym, najczęściej seksualnym. Dybuki wykorzystywano jednak i w innych celach, a opowieści o nich mogły na przykład stanowić głos w sprawie wewnętrznych podziałów i kierunku, w jakim ma zmierzać społeczność żydowska. Historię taką w czerwcu 1928 roku opisał lokalny dziennik „Lubliner Tugblat”. Rzecz zdarzyła się ponoć w Tarnopolu. Żyła tam bogata i znana powszechnie rodzina żydowska nazwiskiem Z. Byli to ludzie zupełnie zasymilowani, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z innymi Żydami i żydowskością. Głowa rodziny, pan Z. miał jedynaka imieniem Józef, którego kochał bez reszty. Chłopiec rósł niczym pączek w maśle w zupełnym oderwaniu od kultury, z której się wywodził. Pewnego dnia do miasta przyjechała znana na cały świat Trupa Wileńska z granym przez siebie Dybukiem. Ludzie walili do teatru drzwiami i oknami, wiec i rodzina Z. poszła zobaczyć to słynne przedstawienie. Na młodocianym Józefie Dybuk zrobił tak ogromne wrażenie, że on – nie mający żadnego pojęcia o żydowskości, chasydyzmie i cadykach – uwierzył w dybuki. W końcu przestał jeść i pić, a jedyne co robił, to rozmyślał o Dybuku. Wreszcie zrozumiał, że sam padł ofiarą dybuka, którym był słynny Dybuk An-skiego. Nie ma ucieczki od własnej kultury – taki morał płynie z tej tarnopolskiej opowieści.
W przedwojennej prasie roi się od tego rodzaju opowieści. Czasem śmiesznych (jak dybuk-koza, która nawiedziła niejakiego Dawida z ulicy Dzielnej w Warszawie), czasem dziwnych (jak duch Polaka, który dręczył niejaką Fajgę Herman z Annopola), ale zawsze mniej lub bardziej niestworzonych. Nie ma chyba w folklorze żydowskim figury, która tak silnie jak dybuk przeniknęłaby do świata zewnętrznego. I podobnie, w przedwojennej Polsce nakręcono wiele filmów żydowskich, a Dybuk nie był jedynym, którego grano w Lublinie, ale bodaj żaden nie zrobił na widzach tak potężnego wrażenia jak Dybuk właśnie. Bez cienia przesady można powiedzieć, że we wrześniu 1937 roku w Lublinie rozpętała się za jego sprawą istna dybukiada. W zeszłym roku spotkaliśmy się przy okazji 78 rocznicy premiery Dybuka w lubelskim kinie Bałtyk. W przyszłym, obok 700 lecia Lublina, obchodzić będziemy 80 lat Dybuka w ekranizacji Michała Waszyńskiego.