Na blogu Ośrodka „Brama Grodzka -Teatr NN” opowiadamy o naszej codziennej pracy: o opiece nad pamięcią Lublina i Lubelszczyzny, poszukiwaniu śladów przeszłości, działaniach kulturalnych i edukacyjnych, sile wolnego słowa i Innym Lublinie. Tu też znajdziecie wpisy o wyjątkowych spotkaniach i niesamowitych ludziach, z którymi mamy szczęście współpracować. Te „opowieści z Bramy” snują dla Was pracownicy działów Bramy Grodzkiej, Trasy Podziemnej i Domu Słów.

Na blogu Ośrodka „Brama Grodzka -Teatr NN” opowiadamy o naszej codziennej pracy: o opiece nad pamięcią Lublina i Lubelszczyzny, poszukiwaniu śladów przeszłości, działaniach kulturalnych i edukacyjnych, sile wolnego słowa i Innym Lublinie. Tu też znajdziecie wpisy o wyjątkowych spotkaniach i niesamowitych ludziach, z którymi mamy szczęście współpracować. Te „opowieści z Bramy” snują dla Was pracownicy działów Bramy Grodzkiej, Trasy Podziemnej i Domu Słów.

Teatr NN

Dziewczęta ze szklanych negatywów

„Na wieczną pamiątkę przesyłam to zdjęcie mojej siostrze” — tak 17 czerwca 1929 roku Menucha Najman zadedykowała fotografię swojej córki Chajki, którą dołączyła do listu adresowanego do Miriam Gmary. Zdjęcie przebyło długą drogę, ale zanim dotarło do Palestyny, najpewniej w Konstancy lub Wenecji zostało załadowane na pokład któregoś ze statków płynących do Hajfy. Wcześniej przeszło przez czyjeś ręce w pocztowej sortowni, a upchane w jutowy worek i załadowane w pociąg ruszyło w podróż po Europie. Jeszcze wcześniej Menucha Najman włożyła je skrzętnie do koperty z listem pełnym ciepłych słów i lubelskich plotek, nakleiła znaczek i zaadresowała do osady Karkur nieopodal miasteczka Hedera. Na samym początku zrobił je natomiast i wywołał fotograf z Rynku 4 w Lublinie.

Chajka Najman (siedzi trzecia od prawej w dolnym rzędzie) na fotografii wysłanej przez jej matkę Menuchę do Miriam Gmary w Palestynie, zbiory Ghetto Fighters’ House.

Kiedy zobaczyłem to zdjęcie, od razu je rozpoznałem – wiele razy przyglądałem mu się z bliska i wielokrotnie chciałem go użyć, pisząc o dzieciach żydowskich z Lublina, chociaż zawsze brakowało mi kontekstu. To jeden z niemal trzech tysięcy szklanych negatywów, odnalezionych w 2010 roku na strychu kamienicy przy Rynku 4, a od 2012 przechowywanych i eksponowanych w Ośrodku. Ta wyjątkowa kolekcja miała niesamowite szczęście. Przede wszystkim, jak relacjonował Krzysztof Janus – inżynier specjalizujący się w historii architektury i konserwacji zabytków, który nadzorował prace przy Rynku 4 – przez osiemdziesiąt lat przeleżała w skrajnie niekorzystnych warunkach: na wilgotnym i częściowo nieosłoniętym od deszczu, śniegu i mrozu strychu, w którym temperatury wahały się od -30 st C. zimą do nawet 50 st. C. latem. Po drugie, została najprawdopodobniej już raz odkryta i niemal zniszczona na przełomie lat 50. i 60. XX wieku podczas remontu Starego Miasta. Robotnicy, którym zapewne nie chciało się znosić dwustu kilogramów szklanych płytek, brutalnie zepchnęli wówczas negatywy i porozrzucane dokoła śmieci w ciasne naroże poddasza. A mimo to jedynie część z nich nosi wyraźne oznaki korozji, jest wypłukanych lub połamanych, podczas gdy zdecydowana większość przetrwała w zaskakująco dobrym stanie.

Także na tym negatywie czas i niekorzystne warunki zostawiły ledwie delikatny ślad – kilka uszkodzeń na brzegach, ale całość pozostaje wyraźna i po prostu zjawiskowa. Po bliższym przyjrzeniu i porównaniu negatywu ze zdjęciem Chajki Najman dostrzegłem jednak drobne, chociaż zauważalne różnice w ustawieniu dzieci. Z drugiej strony – co również widać gołym okiem – oba zostały wykonane tego samego dnia i z tej samej okazji, przy czym „nasz” negatyw sprawia wrażenie odrzuconej wersji, która nigdy nie została wywołana. Zdjęcia przedstawiają być może – i jest to przypuszczenie z rodzaju tych uczonych – dzieci z przedszkola sióstr Trachterówien, które mieściło się przy ulicy Przechodniej 1. Razem z dziećmi na zdjęciu siedzą zapewne właśnie Trachterówny (tu dwie, choć było ich więcej), które tak swoją drogą i co ciekawe, mieszkały przy Rynku 4.

Negatyw wykonany przez Abrama Zylberberga (?), w porównaniu ze zdjęciem powyżej zauważalne drobne zmiany w ustawieniu dzieci, kolekcja szklanych negatywów z Rynku 4 w Lublinie.

Jako pierwszy na ślad tożsamości autora szklanych negatywów trafił w 2015 roku Jakub Chmielewski, wówczas współpracownik Ośrodka, a obecnie pracownik naukowy Państwowego Muzeum na Majdanku. Analizując niemieckie dokumenty z sierpnia 1940 roku, przy adresie Rynek 4/15 znalazł nazwisko Abram Zylberberg opatrzone adnotacją „fotograf”. Odkrycie Chmielewskiego było pierwszym i do dziś pozostaje w zasadzie jedynym poważnym tropem na drodze do rozwiązania zagadki autorstwa szklanych negatywów. Potwierdzeniem tego odkrycia jest jedno ze zdjęć w kolekcji opatrzone sygnaturą „foto. Zylberberg. Lublin”, wcześniej zlekceważone, ponieważ stylem i mocnym retuszem odbiega od innych negatywów z Rynku 4, przez co wydawało się kopią fotografii zrobionej przez kogoś innego.

Duże zaskoczenie przyszło, kiedy poprosiłem archiwum przy Muzeum Bojowników Getta o skan drugiej strony zdjęcia z Chajką Najman. Zobaczyłem na niej dedykację skreśloną eleganckim pismem jej matki Menuchy, a przede wszystkim pieczątkę „Pracownia fotograficzna »Lubelska«. Lublin, Rynek 4”. Pieczątka ta każe poddać w wątpliwość przypuszczenia, że Abram Zylberberg był fotografem amatorem, który prowadził swoją działalność dorywczo i poza oficjalnym obiegiem urzędowym. Nie miał on może profesjonalnego atelier i rzeczywiście większość zdjęć we wnętrzach wykonywał na klatce schodowej obok swojego mieszkania, jego działalność jednak była może jak najbardziej zawodowa, a dokumenty potwierdzające istnienie jego przedsiębiorstwa zwyczajnie czekają na odkrycie.

Druga strona fotografii Chajki Najman z dedykacją jej matki Menuchy dla Miriam Gmary oraz wyraźną pieczątką zakładu fotograficznego z Rynku 4, zbiory Ghetto Fighters’ House.
Detal ze skanu powyżej – pieczątka zakładu fotograficznego przy Rynku 4, zbiory Ghetto Fighters’ House.

Kim była Chajka Najman, której zdjęcie rzuciło nowe światło na kolekcję szklanych negatywów z Rynku 4? Archiwum Muzeum Bojowników Getta posiada obszerny zbiór fotografii rodziny Najmanów, które trafiły do Miriam Gmary z listami wysyłanymi z Lublina. Razem z rodzicami – matką Menuchą z d. Gmara i ojcem Jakowem Najmanem – oraz starszym bratem Symchą, urodzona na początku lat 20. Chajka Najman mieszkała w kamienicy przy Rybnej 4 m. 3. Cała jej rodzina trudniła się handlem – raczej nie głodowali i aspirowali może do czegoś w rodzaju klasy średniej, ale nie było ich stać na wyjazd do Palestyny i dołączenie do Miriam Gmary, która wyemigrowała z matką, Fajgą Bejlą z d. Korn i jej drugim mężem, Jakubem Halbersbergiem w 1925 roku. Oprócz zdjęć, w archiwum Muzeum Bojowników Getta zachowało się kilkadziesiąt listów, głównie w jidysz, wysyłanych z Lublina do Miriam Gmary przez jej licznych krewnych, w tym, w większości, przez jej siostrę Menuchę. Wśród tych listów, skreślonych wprawną ręką dorosłych, znalazł się także niezdarny list kilkuletniej Cheli (sic!), czyli właśnie Chajki Najmanówny. „Kochana ciociu – pisała po polsku, wyraźnie trudząc się nad kształtem liter. – Mamusia powiedziała że przyśle ci zdjęcie. Mamusia powiedziała że wygramy na loterję to wszyscy pojedziemy do ciebie. Co słychać u ciebie? Jestem dobrą uczennicą. Mamusia mi uczy chaftować na tamborku. Jestem bardzo pojętna. Więcej niemam do pisania. Kłaniam was serdecznie. Ode mnie. Chela Najmanówna”.

Fakt, że chociaż rodzice i krewni Chajki Najman pisali do siebie po żydowsku, ona zaś (podobnie zresztą jak jej brat i kilkoro innych dzieci z rodziny) już po polsku nie jest bez znaczenia. Wiele dzieci żydowskich urodzonych w latach 20. i 30. XX wieku – objętych obowiązkiem szkolnym i najczęściej chodzących do szkół z wykładowym językiem polskim, których było zwyczajnie więcej – wyraźnie dryfowało ku polszczyźnie. Dla jidyszystów był to poważny problem, o którego istnieniu zdawano sobie sprawę i któremu chciały przeciwdziałać żydowskie szkoły ludowe skupione w Centralnej Żydowskiej Organizacji Szkolnej CISzO. Trudno przewidzieć, jak rozwinęłyby się te inicjatywy, gdyby nie wybuch II wojny światowej – w Lublinie wymownym symbolem tego „niedokonania” pozostaje Dom Pereca na Czwartku, którego otwarcie przekreślił wrzesień 1939 roku.

Los Chajki Najman i jej rodziny również nie jest jasny. Podobnie jak w przypadku innych ofiar II wojny światowej, szczegóły dotyczące ostatnich lat ich życia pozostają w sferze domysłów, chociaż – niestety – są boleśnie łatwe do przewidzenia. Palestyńska ciocia Chajki, Miriam Gmara, już jako Miriam Szostak, zmarła w Izraelu w 2010 roku. Dopiero wtedy jej córka, Sara Szostak, znalazła w rzeczach po swojej matce dziesiątki zdjęć rodzinnych, a przede wszystkim listów wysłanych z Lublina przed II wojną światową. Wiele pytań, które miałem do Sary Szostak pozostanie już niestety bez odpowiedzi – kiedy gorączkowo szukałem do niej kontaktu, od Nety Żytomirskiej-Avidar dowiedziałem się, że Sara Szostak zmarła bezpotomnie w 2016 roku.

List Chajki Najmanówny do jej ciotki Miriam Gmary, zbiory Ghetto Fighters’ House.

Niemałym zaskoczeniem było odkrycie Zofii Sznajdman-Rydz sprzed kilku lat, która na jednym z negatywów z Rynku 4 rozpoznała swoją matkę, Różę Fiszman-Sznajdman (1913-1985). Na fotografii, zrobionej podczas wakacji w Nowodworze lub innym podlubelskim miasteczku, Róża – wtedy jeszcze tylko Fiszman – to młoda i beztroska dziewczyna z Lubartowskiej, uczennica Gimnazjum Humanistycznego obracająca się w kręgach aktywistów lewicowych i komunistycznych. II wojnę światową przeżyła z mężem, Izydorem Sznajdmanem, w Związku Radzieckim, a po powrocie do Lublina w 1946 roku oboje aktywnie angażowali się w życie społeczne miasta. Róża Fiszman-Sznajdman była m.in. redaktorką w „Sztandarze Ludu”, następnie kuratorką społeczną, natomiast jej mąż inicjatorem budowy pomnika ku czci Masowej Eksterminacji Ludności Żydowskiej, który do 2006 roku znajdował się ponad masową mogiłą na placu Ofiar Getta między Lubartowską a Świętoduską.

Przy tym Róża Fiszman-Sznajdman była także autorką książki wspomnieniowej Majn Lublin, bilder funem lebns-sztejger fun Jidn in farmilchomedikn Pojln (jid. Mój Lublin, obrazy z życia Żydów w przedwojennej Polsce) wydanej w Izraelu w jidysz w 1982 roku, a następnie, w autorskim przekładzie na język polski, w 1989 roku w Lublinie. Chociaż Róża Fiszman-Sznajdman nie miała ambicji do tworzenia wielkiej literatury ani popełnienia kolejnej księgi pamięci, jej Mój Lublin jest prawdziwą skarbnicą życia codziennego, w której z wręcz benedyktyńską skrupulatnością odnotowała nazwiska, adresy, anegdoty i całe bogactwo przedwojennej lubelskiej codzienności. Książka Róży Fiszman-Sznajdman ukazała się w momencie, gdy po latach zepchnięcia na niechciany margines, tematy żydowskie na nowo objawiły się w Polsce i już na stałe zagościły pośród zainteresowań badaczy i mieszkańców Lublina. Nasze zbiorowe i często bardzo uproszczone wyobrażenia o Żydach i dawnym Lublinie Róża Fiszman-Sznajdman zaludniła złodziejami, prostytutkami, drobnymi sklepikarzami, uczennicami lubelskich szkół, biedakami i bogaczami, a także letnikami spędzającymi wakacje w podlubelskim Nowodworze.

Róża Fiszman (pierwsza od lewej w górnym rzędzie), przyszła autorka wspomnień Mój Lublin na wakacjach w Nowodworze, kolekcja szklanych negatywów z Rynku 4 w Lublinie.

„Do Nowodworu jeździliśmy zwykle latem – pisała – podobnie jak wiele innych rodzin żydowskich z Lublina i Lubartowa. Pozwolić sobie na ten wyjazd mogli ci, których dochody przekraczały minimum potrzebne na utrzymanie. Ludzie ci chcieli dać swoim dzieciom możliwość oddychania przez kilka tygodni czystym powietrzem, z dala od ciasnych mieszkań i śmierdzących zamkniętych podwórzy, z dala od ciężkich codziennych warunków. Chcieli, by przez tych kilka letnich tygodni wzmocniły się płuca dzieci i mieli nadzieję, że uchronią ich od straszliwej, nieuleczalnej w owym czasie, szalejącej gruźlicy. Las sosnowy z młodym zagajnikiem miał dokonać cudów. I w ten sposób powstał rodzaj kolonii letniej w Nowodworze.

Wszyscy letnicy mieszkali w wiosce — kolonii, która rozpoczynała się wzdłuż lasu i ciągnęła na przestrzeni około 5 kilometrów. Właściwa wioska, oddalona od lasu, znajdowała się po jego drugiej stronie. Kolonię stworzyli biedni, bezrolni lub małorolni chłopi. Żyli w strasznej nędzy. Prawie nigdy nie jadali mięsa, jajek ani mleka, a jeżeli nawet je produkowali, musieli wszystko sprzedawać, by zdobyć najkonieczniejszą odzież i obuwie na zimę (latem chodzili boso, a ich dzieci na wpół nago). Jeżeli posiadali ziemię, był to kawałek piaszczystego pola, na którym nie rodziło się zboże; ostatecznie nadawał się pod kartofle.

(…) Żydowscy letnicy z Lublina i Lubartowa zaczęli stopniowo zmieniać sytuację mieszkańców i wygląd wsi. Razem z ich przybyciem dla chłopów stworzyły się nowe możliwości zarobku, czyli zapłata gotówką za odnajmowanie mieszkań. (…) Zmiana struktury i wyglądu wsi  wpłynęła na szybki wzrost ceny mieszkań. Z tego powodu zmienili się też letnicy. Na wynajęcie mieszkań w Nowodworze mogli teraz pozwolić sobie tylko bogatsi. Moja rodzina musiała zrezygnować z wyjazdów, ale czasami rodzice jeszcze wysyłali mnie tam. (…) Prawdę powiedziawszy, wieś mnie zbytnio nie ciągnęła. Podczas kilkutygodniowego pobytu w niej traciłam kontakt z koleżankami i kolegami pozostającymi w domach. Nowe kontakty, na miejscu, nawiązywało się z trudem. Dni stawały się monotonne i nudne. Siedzieliśmy godzinami w lesie, oddychaliśmy świeżym powietrzem, przybywaliśmy na wadze i oczekiwali przybycia matki, która, podobnie jak inne, miała wrócić z jarmarku, albo zakończyć porządki domowe — pranie, sprzątanie, ugotować i przynieść nam posiłek, a także znaleźć czas, by się z nami pobawić. Posiłków oczekiwaliśmy zawsze z niecierpliwością — na powietrzu rosły nasze apetyty”.

Okładka polskiego wydania książki Róży Fiszman-Sznajdman.

Kiedy przed kilkoma tygodniami przygotowywałem dla Yiddish Book Center wystąpienie dotyczące kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4, niespodziewanie odezwała się do mnie Shelley Capozzi z Connecticut, współpracująca z Bramą Grodzką m.in. przy akcji The Daffodil Project, której celem jest zasadzenie na całym świecie półtora miliona żonkili dla upamiętnienia dzieci żydowskich zabitych podczas II wojny światowej. W negatywie promującym prezentację dla Yiddish Book Center – sześć dziewcząt na wakacjach, znowu, prawdopodobnie w tym samym Nowodworze – Shelley rozpoznała jedną z nielicznych pamiątek z rodzinnego Lublina, którą posiadała jej matka, Sara Melzer z d. Milsztajn.

Chociaż Shelley miała do mnie setki pytań, na większość niestety nie potrafiłem odpowiedzieć. Wszystko w tej sprawie było dziełem przypadku – przypadkowe zdjęcie wybrane przez Yiddish Book Center do zaanonsowania naszego wydarzenia, przypadek, który sprawił, że Shelley zerknęła na maila promującego spotkanie, przypadek, że odbitkę tego właśnie negatywu miała jej matka, a wziąwszy pod uwagę historię szklanych negatywów i warunków, w jakich przeleżały ostatnie osiemdziesiąt lat, przypadek, że ten negatyw w ogóle przetrwał, w dodatku w całkiem niezłym stanie.

Shelley miała nadzieję, że pomogę jej w rozwikłaniu rodzinnej zagadki, która nie dawała jej spokoju od wielu lat. Chociaż wiadomo, że dziewczyna w samym środku (czwarta od lewej lub, jak kto woli, trzecia od prawej) to jedna z jej ciotek ze strony matki, nie ma niestety pewności która. Równie dobrze może to być Maria, Leja lub (co najmniej prawdopodobne) najmłodsza z nich Chaja – i jest to jedyne znane Shelley zdjęcie, które przedstawia którąś z nich. Z dziewięciorga dzieci dziadków Shelley – dorożkarza Szlomy Eli Milsztajna i Chany Tauby z d. Finkielsztajn mieszkających przy ul. Towarowej 27 na Słomianym Rynku – wojnę przeżyła jedynie Sara (matka Shelley) i jej brat Majer. Przez kilkadziesiąt lat imiona jej krewnych ze strony matki były dla Shelley tajemnicą, ale dzięki pomocy Tadeusza Przystojeckiego poznała je wszystkie, a w 2017 roku z jej inicjatywy i staraniem cała jej rodzina została upamiętniona tablicą na murze Nowego Cmentarza Żydowskiego przy ul. Walecznych.

Shelley Capozzi nie wie, którą z jej ciotek przedstawia szklany negatyw z Rynku 4. Jak w przypadku wielu rodzin, które przeżyły Zagładę, trauma utraty bliskich była tak silna, że każde wspomnienie o nich wywoływało u ocaleńców paraliżujący smutek i strach. To dlatego Sara Szostak znalazła fotografie i listy rodzinne dopiero po śmierci swojej matki i z tych samych powodów Sara Melzer nigdy nie chciała wyjawić imion swojego rodzeństwa. I chociaż nie wiadomo, i jak na razie nie ma sposobu na odgadnięcie, którą z sióstr Milsztajn przedstawia ta fotografia — w głębokim sensie przedstawia je wszystkie. Podobnie cała kolekcja szklanych negatywów z Rynku 4, mimo że w przytłaczającej większości składająca się przecież z ujęć anonimowych osób, jest zbiorowym portretem swojej epoki: Polaków i Żydów, Rosjan i Niemców, naszych krewnych i obcych, przyjaciół i wrogów — ich wszystkich.

Jedna z ciotek Shelley Capozzi (trzecia od prawej) na wakacjach w Nowodworze, kolekcja szklanych negatywów z Rynku 4 w Lublinie.
Upamiętnienie rodziny Milszajnów na Nowym Cmentarzu Żydowskim przy ul. Walecznych, fot. Shelley Capozzi.