Josifon
Dziś nazwisko Josefa Hernhuta nie mówi właściwie nic. Nie zdołał zapisać się trwale w historii miasta i nigdy w pełni się nie rozwinął, chociaż w latach 30. bardzo dobrze się zapowiadał. Całe jego życie i twórczość naznaczyły nędza żydowskich mas, nierówności społeczne i głód, którego sam niejednokrotnie zaznał. Odpowiedzią na to był jego niezachwiany socjalizm, pogląd przed wojną podejrzany, dziś niemodny, a który Hernhut deklarował już jako nastolatek.
Drzeworyt Rywki Berger z okładki tomu poezji Hernhuta In undzere teg (jid. Za naszych dni), Lublin 1933.
Na świat przyszedł w tradycyjnej i biednej rodzinie o dość rzadkim nazwisku. Pierwszą żoną jego ojca, Icka Hersza (Herszele) Hernhuta, była niejaka Rywa z Kornblitów, która tuż po ślubie w 1898 roku urodziła syna Mojszego Lejba. XX wiek rozpoczęła w rodzinie Hernhutów seria tragedii, rzecz wówczas nierzadka. W 1901 roku Rywa urodziła martwe dziecko, a po roku sama zmarła. Pięć lat później Icek Hersz Hernhut ożenił się ponownie z imienniczką pierwszej żony, Rywką Szporn. Małżeństwo doczekało się co najmniej trójki dzieci, jednak ich najstarsza córka Ita zmarła w 1908 roku, zaledwie kilka miesięcy po narodzinach. Po niej na świat przyszedł Pejsach (1909) i wreszcie 26 listopada 1911 roku Josef.
Ojciec Hernhuta prowadził niewielki skład krawiecko-bławatny, początkowo przy Bramowej 3, a później chyba w rodzinnym domu przy Grodzkiej 5, z którego utrzymywał całą rodzinę. Przychodziło się do niego po igły i nici albo kawałek koszernego płótna na tradycyjną kapotę, w której sam zresztą zawsze chodził. Był to człowiek niezwykle pobożny, którego najczęściej można było zastać pochylonego nad religijnymi księgami. Zelik Wasersztrum zanotował po latach, że kiedy któryś z klientów mówił: „Herszele, z tego nie będziesz miał przecież żadnych pieniędzy”, ten zwykł odpowiadać, że o to zatroszczy się anioł („Der esndiker malech szloft niszt”, „anioł odpowiedzialny za jedzenie nie śpi” – miał tu może na myśli historię Eliasza uciekającego na pustynię przed Jezabel, nad którym czuwał anioł przygotowujący prorokowi posiłki [1 Krl 19, 1-7]). „Herszele oddawał się zatem opiece Boga – pisał Wasersztrum – i przędł, i tkał, a złotą nicią swojej wiary pragnął zespolić wczoraj, dziś i jutro w jakąś wieczną wspólnotę. W drugim końcu pokoju siedział natomiast jego młodociany syn Josef, który pisał w tym samym czasie takie wiersze: Forojs. Forojs. Forojs. / Mir zenen grejt. Mir zenen grejt. / Mir zenen grejt zich fechtn. / Mit der welt fun nechtn. / Forojs. Forojs. Forojs (Naprzód. Naprzód. Naprzód./ Jesteśmy gotowi. Jesteśmy gotowi./ Jesteśmy gotowi się fechtować./ Z wczorajszym światem./ Naprzód. Naprzód. Naprzód)”.
Chociaż mieszkali pod jednym dachem, światy ojca i syna różniły się diametralnie. Na żydowskiej ulicy Josef Hernhut był przedstawicielem nowego pokolenia, którego wzrok sięgał daleko poza ściany kramu albo chederu, do którego przestał chodzić, kiedy skończył 10 lat. O jego matce nie wiadomo prawie nic, nie ma nawet pewności, czy dożyła wybuchu wojny, ale to może ona właśnie zapisała 11-letniego Josefa do Żydowskiej Szkoły Ludowej im. Pereca (lub jej wcześniejszej, pozbawionej jeszcze patrona odsłony), która w sensie duchowym zastąpiła mu w końcu oboje rodziców.
Młody Hernhut musiał być uczniem zdolnym i wyróżniającym się, bo kiedy w 1929 roku opuszczał mury placówki to jemu właśnie przypadł zaszczyt wygłoszenia solidnego referatu na uroczystym zakończeniu roku szkolnego. Jego Satire un romantik ba Perecn (jid. Satyra i romantyka u Pereca) drukowano następnie w odcinkach na łamach organu prasowego lubelskiego Bundu „Lubliner Sztyme” (nr 28 z 12 lipca–nr 34 z 23 sierpnia 1929 roku) – gazecie, w której za kilka lat został czołowym publicystą. W 1930 roku przez krótki czas był uczniem Żydowskiego Gimnazjum Realnego w Wilnie, jednak z powodu słabego zdrowia i biedy musiał przerwać naukę i wrócić do Lublina. Jako dorosły mężczyzna Hernhut został aktywnym działaczem Bundu, ale już wcześniej, jeszcze jako uczeń, angażował się w działalność jego młodzieżówek: SKIFu (jid. Socjalistiszer Kinder-Farband, Socjalistyczny Związek Dziecięcy), a potem Cukunftu (jid. Przyszłość).
Będąc uczniem szóstej klasy, 17-letni wówczas Hernhut debiutował jako poeta. Wówczas ta sama „Lubliner Sztyme” opublikowała trzy jego wiersze, bardzo lewicowe Wen es woltn (jid. Gdyby tak) o jękach biedoty zagłuszanej przez maszyny w fabrykach, Di sztot (jid. Miasto), pieśń fabryk, tramwajów i nowych ludzi, którzy odkupienia szukają nie w Bogu, ale w socjalizmie i Cum 10-jorikn jubileum fun „Cukunft” (jid. Z okazji 10. jubileuszu „Cukunftu”) o ciekawej formie, przypominającej nieco człowieka maszerującego naprzód. Ten ostatni Hernhut podpisał pseudonimem, który przybrał może właśnie wtedy, a którym posługiwał się potem w swojej twórczości literackiej i publicystycznej — Josifon.
Josifon, Josifun albo, jak kto woli, Josippon to średniowieczna kronika historii Żydów (i nie tylko) od Adama po X wiek naszej ery – dzieło niejakiego Józefa ben Goriona, które doczekało się dziesiątek edycji i tłumaczeń, prócz, jak się zdaje, przekładu na język polski. W Lublinie już w 1897 (w jidysz) Josifon wydała Necha Herszenhornowa (matka Szlomy Herszenhorna) do spółki z Mendlem Sznajdermesserem. Potem, we współpracy ze Sznajdermesserem i Szlomą Sztrazbergerem, wydrukowała edycję z 1910 roku (niemal równolatkę Hernhuta) i, już tylko ze Sztrazbergerem, kolejną w roku 1927. Być może właśnie którąś z nich czytał młody Hernhut, ale jeśli tak, to na zmianę z twórczością Mojsze Lejba Halperna, Awroma Rajzena, Lejwika i oczywiście Pereca, których twórczość mocno naznaczyła jego poezję.
W tej dziedzinie doczekał się dwóch tomików – wspólnie z Lejbem Rozentalem w 1929 roku wydał w Wilnie Zalbecwajt (jid. Samowtór), a cztery lata później w Lublinie In undzere teg (jid. Za naszych dni), własną książkę z okładką zaprojektowaną przez Rywkę Berger, starszą o kilka miesięcy koleżankę. Cytując fragment jego wiersza Wi ich un wi du (jid. Jak ja i ty, poniżej w mojej parafrazie), tak pisał o tym tomiku Jakub Nisenbaum:
Wi ich un wi du zenen hunderter do,
zenen tojznter do un milionen.
Wi ich un wi du – mit umnojtike hent,
mit blajchn anemiszn ponem.
Takich, jak ja i ty są tutaj setki,
są tu tysiące, miliony.
Jak ja i ty – z niepotrzebnymi rękoma,
z bladą, anemiczną twarzą.
Oto pierwsza pieśń, pierwszy śpiew lubelskiego dziecka – owej „niepotrzebnej ręki, anemicznej twarzy”. Czy nasze żydowskie dzieci z Lublina mogą być inne? Te kilku-, kilkunastoletnie, które żyją i włóczą się po ulicach bez celu, bez przyszłości i których przeznaczeniem jest w najlepszym wypadku pracować w jakimś warsztacie albo zostać chłopcem na posyłki w sklepie, a najczęściej po prostu tkwić w bezrobociu. Te, którym towarzyszą nieustannie głód i bieda. W jaki sposób dziecko takie widzi miasto swojego urodzenia? Krawiecka – bieda, Szeroka – nędza, Lubartowska – rozpacz, Grodzka – podziemie. Co ma opiewać poeta z tych ulic? (…)
Być może jestem w moich pochlebnych ocenach subiektywny, ten subiektywizm ma jednak bardzo wyraźne powody. Piętnaście lat temu pomagałem kłaść grunt pod pierwszą żydowską szkołę ludową w Lublinie, a dziś widzę pierwsze owoce działalności tej szkoły. Lublin jest bardzo ubogi w słowo żydowskie, dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy przed kilkoma miesiącami zobaczyłem pierwszy jego „zastrzyk”, chociaż znalazłem tam również bogactwo… grafomanii. Nie zmienia to faktu, że oto mamy pierwszą żydowską książkę w Lublinie – tomik z kilkudziesięcioma wierszami, który nie tylko jest bardzo ładnie wydany (z artystyczną okładką), ale który zajmie ponadto ważne miejsce w żydowskiej poezji, w której za jego sprawą po raz pierwszy zabrzmią lubelskie tony. A śpiew biednego Lublina, miasta, jakim jest za naszych dni nie może być niczym innym, jak tylko pieśnią biedy i walki.
„Gmach” szkoły ludowej im. Pereca przy Lubartowskiej/ Wysokiej.
Niejaki P. Tabak pisał o nim z kolei:
Niektórzy twierdzą, że poeta jest tylko estetą, że jego dzieła powinny być jak pieśni wolnych ptaków, a myśli skierowane wyłącznie na to, by używać słów pełnych poetyckiego uroku. Hernhut ma jednak nieco inne zdanie [poniżej fragment wiersza „Hajnt” (jid. Dziś) i mojej parafrazy].
Undzer hajnt, undzer tog iz wi a sztejn azoj hart,
muz s’lid ojch zajn hart un prost, wi a sztejn.
Wer ken es hajnt certlen un gletn dos wort?
Wer ken zich fartrachtn, der gram zol zajn szejn?
Nasze dziś, nasz dzień jest twardy jak kamień,
to i wiersz musi być równie twardy i prosty.
Kto może dzisiaj pieścić i gładzić słowo?
Kto może sobie wyobrazić, żeby rym był ładny? (…)
Bez wątpienia głównym motywem tomiku Hernhuta jest widmo grożącej wojny, faszyzmu i bezrobocia oraz rewolucji, którą niesie pogłębiająca się nędza. W całym zbiorze najwięcej wierszy dotyczy właśnie biedy i bezrobotnych, które nawiasem mówiąc są najlepsze pod względem artystycznym. (…) Część wierszy to bardziej publicystyka niż poezja, ale zasadniczo bije z nich lokalna specyfika, talent i opisy prawdziwych przeżyć. Po wierszu „Lublin”, jednym z lepszych w całym tomiku, widać że Hernhut ma oko, które wyłapuje to, co lokalne i charakterystyczne i że autor umie odmalować swoje wrażenia. Ów utwór Hernhuta wzywa ponadto do walki i pomaga we właściwym ukierunkowaniu zarówno odczuć jak i woli.
W tym ostatnim, niełatwym do przełożenia i sparafrazowania, Lublin to – dosłownie – miasto martwej natury, na jego ulicach można spotkać dajanów i prostytutki, po równo złamanych od biedy i bezczynności. Mimo to, zdaniem Hernhuta, także w Lublinie słychać już pieśń nowych czasów – betonu, żelaza, a przede wszystkim wyzwolenia z ucisku. W reakcji na niego Chaim Fuks (lubelski socjalista o przezwisku Chaimuś Krawiec, który w 1914 roku wyemigrował do USA) napisał wiersz Nju Jork (jid. Nowy Jork) powtarzający strukturę i rytm pierwowzoru, choć, trzeba przyznać, znacznie słabszy. Inny wiersz Hernhuta, przygnębiający Nisz derojf… (jid. Nie o tym…, tj. nie o biedzie „śniły nasze pokolenia”) został podobno przedrukowany w nowojorskim „Forwerts”, bez mała największym wówczas jidyszowym czasopiśmie na świecie. Chociaż nie udało mi się odszukać tego wydania, w kilku słowach sprawę opisał „Lubliner Tugblat”:
„Lubliner Tugblat” zrecenzował ostatnio tomik wierszy młodego żydowskiego poety Josefa Hernhuta pod tytułem „In undzere teg”. W recenzji zacytowaliśmy również wiersz „Niszt derojf”, który został przedrukowany w amerykańskim „Forwerts”. Wczoraj na nasz adres dostarczono opiewający na 5 dolarów czek dla autora tego wiersza. Żydowska młodzież z Lublina będzie się może teraz brać za pisanie wierszy i wysyłanie ich do Ameryki. Żydowski wiersz to w końcu też, jak się okazuje, jakiś zarobek… Nie można jednak zapominać o jednej drobnostce, a o tym zapomina się w Lublinie niestety przy każdej okazji: trzeba umieć pisać.
Reklama tomiku Hernhuta In undzere teg w „Lubliner Sztyme” (nr 2, 1934), treść: „Właśnie wydane In undzere teg Josefa Hernhuta. Na okładce drzeworyt Rywki Berger. W sprawie zamówień zgłaszać się do »Lubliner Sztyme«, Szeroka 16”.
Hernhut był nie tylko poetą, ale także, może przede wszystkim, dziennikarzem i publicystą. Trudno zliczyć wszystkie artykuły, które przez kilka lat pracy napisał dla „Lubliner Sztyme” pod własnym nazwiskiem, jako Josifon i prawdopodobnie innymi pseudonimami. Z perspektywy „naszych dni” jednym z najciekawszych jest jego Lublin in der jidiszer literatur (jid. Lublin w literaturze żydowskiej), w którym opisał wiele mało znanych albo zapomnianych tekstów dotyczących Lublina (w tym ciężki i lepki reportaż pióra płodnego literata Barucha Glazmana). Jako dziennikarz komentował jednak stale i wszystko: donosił o postępach prac w Domu Pereca, robił kwerendy archiwalne i opisywał okres okupacji podczas I wojny światowej, pisywał recenzje i teksty o bieżących wydarzeniach, to on może był także autorem artykułów o półkoloniach przy Siennej i o „szczęściarzu” z Ochronki. Już w 2017 roku wspominałem jego niezwykły esej Lubliner gasn (jid. Lubelskie ulice), który odsłonił nie tylko wiele żydowskich nazw zwyczajowych Lublina, ale także zainteresowania filologiczne swojego autora.
Pod koniec lat 30. Hernhut ożenił się z niejaką Fajgą Zajdenwerg i w marcu 1939 roku małżeństwo doczekało się pierwszego syna, Jankla. Być może z myślą o nim Hernhut napisał dwie bajki opublikowane w broszurowej serii dla dzieci „Kinderfrajnd” (jid. Przyjaciel Dzieci). Dziwne to bajki, brutalne i niepokojące.
W pierwszej, Far wos hot der fuks fajnt gekrign menczn? (jid. Dlaczego lis zapałał niechęcią do ludzi?), podobno na podstawie jakiejś polskiej bajki, pewien chłop spotyka słonia (owszem), który leży na ziemi i nie może się podnieść. Pomaga mu, a kiedy zwierzę jest już oswobodzone mówi do chłopa: „No, a teraz cię zjem, bo już od trzech dni nie miałem niczego w ustach”. Po krótkich negocjacjach postanawiają, że pójdą do wilka żeby rozsądził sprawę. „Obaj go zjemy – mówi wilk, – jesteśmy przecież głodni…”. Chłop odwołuje się do ostatniej instancji, którą w tym przedziwnym świecie jest mądry lis. Ten stwierdza, że zajścia nie widział i trzeba wszystko powtórzyć. Kiedy słoń już leży, lis wydaje wyrok: „Za to, że chciał cię zjeść, nie podnoś go znowu i idź sobie do domu”. W nagrodę za uratowanie mu życia, chłop obiecuje lisowi kilka kaczek ze swojego stawu, wystarczy przyjść następnego dnia, chwycić i zjeść. Lis biegnie uradowany do swoich szczeniąt, które bawią się w berka i rozwiązywanie łamigłówek („lisy od maleńkości uwielbiają rozwiązywać mądre łamigłówki” – powtarza narrator). Maluchy całą noc śnią o tłustych kąskach, a kiedy przychodzi ranek, ich rodzic idzie na wieś na umówione spotkanie. Chłop jednak zaczaja się na swojego wczorajszego wybawcę i kiedy ten zbliża się do stawu, szczuje go psami. Pogryziony niemal na śmierć, lis puszcza się w ucieczkę, a po drodze skręca sobie łapę. „O tym, jak małe liski przełknęły gorzki koniec słodkiego snu o smacznym obiedzie – pisze Hernhut – opowiem już innym razem. Powiem tylko, że od tamtej pory lis boi się ludzi, nie wyświadcza im już żadnych przysług i porywa ich kaczki, kury i gęsi”.
Ilustracja B. Gumenera do bajki Hernhuta Far wos hot der fuks fajnt gekrign menczn?
Druga z tych historii, A majse wegn a pric (porec), wos hot lib gehat majses (jid. Bajka o paniczu, który lubił bajki), to wykład walki klasowej dla najmłodszych. Oto panicz, zdziecinniały facet w średnim wieku, którego służba przezywa starym Terachem (czyli starym głupcem albo dziwakiem, jak mówi się w jidysz) ma w życiu trzy pasje: długo spać, urządzać polowania i słuchać bajek. W tej trzeciej sprawie uprawia komiczny rodzaj wyzysku – zmusza swoich parobków, Staszka albo innego, do opowiadania mu bajek, podczas gdy sam leży na łóżku i pali długie papierosy sprowadzane z zagranicy. Któregoś razu woła jednego z nich – „Wiciu, opowiedz no jakąś bajkę, tylko taką… wiesz zresztą jaką… taką jak pan dziedzic lubi”. Wicio był znanym opowiadaczem o tęgiej głowie, uknuł więc intrygę – zgodził się, pod warunkiem, że jeśli w trakcie zapyta, czy panicz wierzy w to, co słyszy, będzie musiał odpowiadać „to prawda”. Jeśli nie, do kieszeni parobka wpadnie sto rubli. Zaczął więc Wicio swój monodram, przeróbkę bajki o Jasiu i magicznej fasoli, który tym razem wspina się po gigantycznym bobie. Bób przerasta doniczkę, przebija dach, dosięga nieba, bohater wchodzi po nim na chmury, z nitek z kołnierza plecie sobie linę, zeskakuje na ziemię, tam wbijają mu się w stopy kamyki, nie wiedzieć czemu zabija siekierką ptaki, przykleja mu się krew, a do niej pióra, strzepuje to wreszcie i idzie do domu. Parobek co rusz pyta, a panicz odpowiada „to prawda!”. Po drodze bohater spotyka staruszka–świniopasa, przygląda mu się i widzi, że to dziadek panicza. „Kłamstwo! Kłamstwo!” – krzyczy i zdziela Wicia po głowie. „Cios przyjąłem – mówi Wicio, – ale pieniądze też wezmę”. Parobek został ze stówą w kieszeni, a panicz już nigdy więcej nie chciał słuchać bajek.
Jego twórczość brzmiała ciężkimi tonami. Opisywał brud, biedę, głód. Zapełniał swoje utwory utrudzonymi robotnikami i chasydami przemykającymi po Lublinie obok prostytutek, ale nad wszystkim tym pochylał się ze zrozumieniem – wychował się w końcu w takich właśnie warunkach, na Grodzkiej, która dniami i nocami była świadkiem przeraźliwego ubóstwa, nie tylko materialnego. Na pobożnych Żydów patrzył może nieco z góry jako tkwiących w ciemnocie. Nie znaczy to wcale, że odrzucał całą tradycję żydowską – pisywał teksty także o jej skarbach, ale zdawał sobie sprawę, że i w niej tkwią okowy, które ciemiężą kolejne pokolenia. Te spośród jego wierszy, które wzywają do walki o wyzwolenie, psuje nieznośny patos, trudny do przełknięcia nawet dla największego socjalisty. Nad innymi wisi wyraźny pesymizm – ciężka, zwalista chmura, tak charakterystyczna również dla twórczości Berger – przeczucie nadchodzącej katastrofy.
Nie znaczy to jednak, że Hernhut był człowiekiem ponurym, wręcz przeciwnie. Jego publicystyka bywa zabawna i cechuje ją czasem mniejszy lub większy sarkazm. Wydaje się, że Hernhut potrafił śmiać się również z samego siebie i swojej twórczości. Jego lekki i raczej prześmiewczy wiersz zanotowały długo po wojnie dwie osoby. Jako pierwszy, w 1972 roku podał zaledwie trzy linijki niejaki Zimelsztern z lubelskiego ziomkostwa w Montrealu. Potem, w latach 80., prawdopodobnie całość, zapisała Małka Zyskind, z d. Akerman, wychowanka Dawida Rozenwajna z lubelskiej Jutrzni-Morgensztern. Umieściła ją w swoich wspomnieniach, ledwie kilku stronach zwykłego zeszytu w linię, które drżącą ręką (w lubelskiej wymowie) zapisała niedługo przed swoją śmiercią. Wiersz zaczyna się następująco:
Nju Jork, Pariz, Berlin in Win
zaj zenen ałe szejn,
nor szener iz Lublin
Nowy Jork, Paryż, Wiedeń i Berlin,
wszystkie one są piękne,
lecz piękniejszy jest Lublin.
Dalsza część jest niestety trudna do zrekonstruowania z uwagi na przekreślenia, pomyłki, niewyraźny charakter pisma i prawdopodobne luki w treści. Mowa tam „mieście śliczniutkim, mieście fajniutkim” (a szejninke sztut, a fajninke sztut) o „tej dziewczynie” z Krakowskiej, Lubartowskiej i Grodzkiej i Lublinie pięknym jak ona nocą i dniem. Pobrzmiewa tam może aluzja do prostytutek (Lublin jest piękny pięknem ulicznicy?), a całość – „wesolutka” i lekka jak piosenka, choć zdecydowanie ironiczna to niemal autoparodia własnej twórczości poetyckiej, gorzkiej, ciężkiej i bardzo poważnej.
Rękopis Małki Zyskind z fragmentem wiersza Hernhuta, zbiory Judith Mayer.
Hernhut był poetą, literatem, dziennikarzem i publicystą, czasem o zjadliwym, czasem topornym piórze. Angażował się w inicjatywy Bundu, Kultur-Ligi oraz innych organizacji zrzeszających lewicową młodzież, przy tym bywał badaczem i aspirującym filologiem. Przede wszystkim Hernhut był jednak bibliotekarzem.
Powiedziano już wiele o słynnej bibliotece lubelskiej Jesziwy, którą, przynajmniej częściowo ocalałą, wywieziono z Lublina po wojnie w nieznanym kierunku. Ale była w Lublinie także inna żydowska biblioteka — świecka, jedyna taka w mieście, otwarta dla wszystkich czytelników i, co istotne, czytelniczek, gromadząca wielkie i małe dzieła żydowskiej, polskiej i światowej literatury — Biblioteka im. Medema. Założono ją w 1931 roku przy Kowalskiej 4, z czasem przeniesiono na Lubartowską 22, a w końcu na Rybną 1, do siedziby Kultur Ligi. W 1937 roku wspomniany Chaimuś Krawiec zorganizował w Nowym Jorku akcję na rzecz tej biblioteki, dzięki której przysłał do Lublina dwadzieścia książek. Dziś może zaledwie, ale przed wojną aż dwadzieścia książek, które zapełniły półki biblioteki marzeniami o lepszym świecie i dały pociechę jej czytelnikom.
Księgozbiór tej biblioteki i jego losy tkwią jednak za zasłoną. Wiadomo tyle, że kilka tysięcy zgromadzonych tam książek przepadło podczas wojny bez śladu. Jej bibliotekarz – Hernhut – po zajęciu Lublina przez Niemców uciekł z żoną i dzieckiem do Rosji, gdzie w 1940 roku urodził mu się drugi syn, Szolem. Prawdopodobnie nigdy nie dowiedział się, jaki los spotkał jego bibliotekę – zaledwie rok potem cała rodzina zginęła we Włodzimierzu Wołyńskim.
Kto wie, być może uda się kiedyś znaleźć jakiś egzemplarz z pieczątką Biblioteki im. Medema. Może wcale nie spłonęły, nie zmielono ich na wiór i nie były wleczone po ulicach, ale leżą gdzieś schowane i czekają na przypadkowe odkrycie. Były tam może niektóre z książek znajdujących się w zbiorach lubelskich bibliotek, ale to wiedziałby tylko ich wieloletni opiekun, młody poeta z Grodzkiej, któremu płacili za wiersze w dolarach.
Tekst ukazał się w 2019 roku w zbiorze Kokebebe.
Źródła:
APL, Akta stanu cywilnego Okręgu Bożniczego w Lublinie 1826–1942, sygn. 176, s. 3, akt 5; tamże, sygn.181, s. 523, akt 474; tamże, sygn. 401, s. 67, akt 134; tamże, sygn. 403, s. 484, akt 784; APL, Akta miasta Lublina, Inspekcja Budowlana 1944–1950, sygn. 1656; Archiwum Instytutu Jad wa-Szem, The Central Database of Shoah Victims’ Names, sygn. 1513853; tamże, sygn. 1864718; tamże, sygn. 1864724; tamże, sygn.182830; 5 dolar far a lubliner lied, „Lubliner Tugblat”, nr 15, 17 stycznia 1934; A. Binsztok, Der dichter Josef Hernhut, „Lebns Fragn” nr 618–619, 1 marca 2004; tenże, Josef Hernhut, „Kol Lublin” nr 39, 2003; A. Szwarcer [J. Nisenbaum], Dos lied fun Lublin, „In unzere teg”, a zamlung lider fun Josef Hernhut, Lublin 1933, „Lubliner Tugblat” nr 7, 8 stycznia 1934; „Chajml Sznajder” fun Niu-Jork far der Medem-bibliotek in Lublin, „Lubliner Sztyme”, nr 31, 30 lipca 1937; Cu ale frajnt fun der jidiszer kultur un jidiszn buch!, „Lubliner Sztyme”, nr 16, 17 kwietnia 1931; Far der folklor-komisje, „Jiwo Bleter” 1939, t. 14, nr 1–2; Ch. L. Fuks, Hernhut, Josef, [w:] Leksikon fun der najer jidiszer literatur, red. J. Szacki, Sz. Niger, t. 3, Nowy Jork 1956, s. 211; J.S. Herc, Josef Hernhut, [w:] Dojres bundistn, red. J. S. Herc, t. 3, Nowy Jork 1968, s. 374–376; J. Hernhut, Cwej folks majses, „Kinderfrajnd”, nr 9b 1938/1939, Warszawa, 19 lutego 1939; tenże, In undzere teg, Lublin 1933; J. Glatsztejn, In toch genumen, esejen 1949-1959, t. II, Buenos Aires 1960; Klub ow.[nt] fun wort un gezang, „Lubliner Sztime” nr 2, 12 stycznia 1934; Konfiskirt 2 jorn nochn derszejnen, „Lubliner Sztime” nr 49, 6 grudnia 1935; Leksikon fun jidisz szrajbers mit hesofes un tikunim cum leksikon fun der najer jidiszer literatur, un 5800 pseudonimen, red. B. Kagan, Nowy Jork 1986, s. 686; Lomir dermonen di wos wern fargesn, Josef Hernhut, „Lebns Fragn” nr 148–149, kwiecień-maj 1964; Ojscug fun der rede fun h’ Zimelsztern ojf der jubl-fajerung fun der lubliner landsmanszaft in Montreal, „Kol Lublin”, nr 6, 1972; L. Rozental, J. Hernhut, Zalbecwejt, Wilno 1929; G. Szyldkraut-Edelsztejn, Zichrojnes fun an absolwentin fun der jidiszer folks-szul. Etleche werter cu ale lebngeblibene sziler fun undzer szul, [w:] Dos buch fun Lublin, zichrojnes, gwis-ejdes un materialn ibern lebn, kamf un martiertum fun lubliner jidiszn jiszew, red. M. Litwin, M. Lerman, Paryż 1952, s. 268; P. Tabak, In undzere teg, a zamlung lider fun J. Hernhut, „Lubliner Sztime” nr 2, 12 stycznia 1934; Z. Wasersztrum, Di amolike Lublin – a gejstiker jidiszer center, „Kol Lublin”, nr 12, 1978; W „Kurierze Nowin” był artykuł żeby ratować wspomnienia…, rękopis Małki Zyskind, [rok nieznany], zbiory Judith Mayer.