Księga głodu
„Jak przechodził pan przez Krawiecką zimą – opowiadał Josef Fraind, o którym pisałem w grudniu 2016 r., – to pan widział tylko przez te okutane okna małe dzieci w pierzynach. Czekały, żeby ojciec przyszedł i przyniósł im bochenek chleba. Pan sobie nie przedstawia, jaka biedota tam istniała. (…) Jak sobie teraz wyobrażam tę biedotę… to było coś strasznego”.
Bezdomny w łachmanach na ulicy Lubartowskiej, ok. 1934, fot. Stefan Kiełsznia
Ulica Krawiecka nie była wyjątkiem na mapie przedwojennego Lublina. Po mieście, podobnie zresztą jak całym kraju, spustoszonym najpierw przez I wojnę światową, a potem przez wielki kryzys, hulały nędza i bezrobocie, których skala – jak mówił Fraind – jest dzisiaj trudna do wyobrażenia. Fatalnym warunkom bytowym naszych przodków towarzyszyły fala samobójstw i prostytucji, lawinowo narastający problem przestępczości, bezdomności i alkoholizmu, także wśród najmłodszych. Chociaż na ulicach Lublina można było przed wojną spotkać luksusowe samochody, a w sklepach kupić praktycznie wszystko, wśród chłopów, robotników i biedoty miejskiej szalał głód – często tak powszechny, że dla wielu w zasadzie normalny. Jedną z ofiar głodu był niejaki Stanisław Fejnas, chełmianin, który 29 marca 1930 zasłabł i osunął się na bruk przy Krakowskim Przedmieściu 15. Mężczyzna przyjechał do Lublina, ponieważ dostał skierowanie na leczenie gruźlicy do szpitala Wincentego a Paulo, z nieznanych powodów szpital odmówił jednak przyjęcia go na oddział. „Chory Fajnas wygląda okropnie – relacjonowała 30 marca 1930 r. »Ziemia Lubelska« (dalej: ZL). – Poprostu szkielet ludzki obleczony w skórę, zapadłe policzki, rany na twarzy, cera żółta, pozatem słaniający się od… głodu”.
Chociaż zasłabnięcia i omdlenia głodowe były przed wojną bardzo częste i stały się niemal odrębnym rodzajem not prasowych, wyraźnie widać w nich wzburzenie, jakie budził każdy z takich wypadków. „Przed kilku dniami Pogotowie Ratunkowe wezwano na ulicę Bernardyńską, gdzie zastało omdlałego z głodu mężczyznę lat około 32. Okazało się, że jest to Jan Chryst, mieszkaniec Lublina, który przed 8-u laty rozszedł się z żoną. Jak żył i czem się trudnił – pozostaje zagadką. Faktem jest tylko, że obecnie człowiek ten żyje w nędzy, a mieszka dosłownie na ulicy i tuła się po mieście. Życie jego musiało być nieciekawe; sprawia on wrażenie niedołęgi i niedorozwiniętego umysłowo. Włosy jego i ubranie są siedliskiem robactwa. Pogotowie odwiozło go do 1-go Komisarjatu, prosząc o opiekę. Komisarjat przetrzymawszy Chrysta jeden dzień u siebie – zwolnił go nazajutrz. Obecnie nieszczęśliwy ten człowiek mieszka w Bramie Grodzkiej. Czy naprawdę nikt się nim nie zajmie? Czy zginąć ma z głodu na ulicy? A takich jest więcej. Więc gdzież się i mają oni podziewać?” (ZL, 21 sierpnia 1923). I dalej: „Wczoraj Pogotowie Ratunkowe wezwane zostało na ulicę Królewską, gdzie zastało omdlałego, jak się później okazało z głodu, Jankla Pinkiewicza. Jest to dwudziestotrzyletni młodzieniec bez zajęcia i mieszkania; jak nas informują sypia na schodach, w bramach itp., do którego niejednokrotnie wzywano pogotowie, gdyż bieda i głód powodują u niego często omdlenie. Możeby gmina żydowska zajęła się tym nieszczęśliwym człowiekiem” (ZL, 10 września 1923).
Cegiełka Lubelskiego Towarzystwa Dobroczynności na rzecz biednych, 1919. Archiwum Thomasa Wolanina, Biblioteka Narodowa
„Przed dwoma dniami przybył do Lublina w poszukiwaniu pracy niejaki J.G. Nędznie ubrany i wybiedzony, o twarzy inteligentnej wałęsał się biedaczysko po ulicach Lublina, nie mogąc nigdzie dostać pracy, a żebrać nie miał odwagi. W dniu wczorajszym, około godziny 14-ej, przechodząc ul. Krak. Przedmieście, głodny i wyczerpany, nie mając siły iść dalej oparł się o płot w pobliżu płyty »Nieznanego Żołnierza«. Po chwilowym odpoczynku zakręciło mu się w głowie – jak sam to oświadczył i upadł na chodnik. Nie wiedział co się dalej z nim działo. Otoczony tłumem gapiów, przeniesiony do ogródka i doprowadzony do przytomności poprosił by mu dano coś do jedzenia. Przybyłe Pogotowie Ratunkowe nie mając nic do roboty, pozostawiło go na miejscu. Pierwszej pomocy udzielili nieszczęśliwemu przechodzący przypadkowo harcerz i ojciec Kapucyn” (ZL, 14 lipca 1928). „W dniu wczorajszym w godz. południowych na Krakowskiem Przedmieściu tuż przed Cukiernią Warszawską, upadła kobieta–kaleka, natychmiast policja wezwała pogotowie ratunkowe, które jej udzieliło pierwszej pomocy. Kobietą tą okazała się Klech Marja – lat około 40 bez stałego miejsca zamieszkania. Klech zaopiekowała się policja. Lekarz skonstatował, że zasłabła z głodu” (ZL, 14 czerwca 1930). „Aleksandra Miron lat 49 zamieszkała przy ulicy Zamojskiej 23 w dniu wczorajszym zemdlała nagle na ulicy z głodu. Przechodnie odwieźli ją na stację Pogotowia Ratunkowego, gdzie po udzieleniu pierwszej pomocy Miron przewieziona została do domu” (ZL, 18 sierpnia 1931).
Tragiczny los spotkał również Jana Golana, 30-letniego bezrobotnego, który 22 stycznia 1926 r. zemdlał z głodu i wycieńczenia stojąc w kolejce po żywność rozdawaną ubogim w lubelskim magistracie. „Był bezdomny – pisała »Ziemia Lubelska« (23 stycznia 1926). – Nie posiadał mieszkania. Był bezrobotny, nie miał pracy. Spał w cegielni miejskiej na czystem polu. Jadł ostatnio dnia 21 stycznia rano. Obfityż, zapewne, spożył posiłek, skoro po dobie osunął się z nóg i runął nieprzytomny!… – Z wycieńczenia i głodu! Płaszcz nie krył łachmanowatego surduta Golana. I koszula nie przesłaniała grzbietu. Bo nędzarz wyzbył się płaszcza, zniszczył bieliznę, a nowej nie mógł sobie kupić. Za co? Przecież na kawał chleba mu brakowało! Srogi, mroźny wicher wciskał się w dziury podartej marynarki Golana i obnażał nagie ciało, ziębiąc je bezlitośnie i smagając lodowatym powiewem. Nędzarz dowiedział się o wydawaniu zasiłków jednorazowych w naturze dla bezrobotnych. Tam, gdzie Magistrat, świeciła jakaś iskra nadziei. Więc resztkami sił – chory, głodny, zziębnięty – szedł w stronę Ratusza aż się dowlókł. I ujrzał dziesiątki podobnych sobie. Tłok w biurze oraz ciepło poczęły działać. Golan z łoskotem padł na posadzkę, omdlały. Z wycieńczenia i głodu. Tam, gdzie świeci iskra nadziei”.
Bezrobotny i bezdomny stolarz Ludwik Markward z żoną i dzieckiem przed zbudowanym przez siebie szałasem ze słomy i trawy na łące nad Bystrzycą w Lublinie. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Trzy i pół roku później głód popchnął niejakiego Józefa Rotsztajna do próby samobójczej. Ten młody chłopak pochodzący z Siedlec na początku maja 1929 r. przesłał do redakcji „Lubliner Tugblat” (dalej: LT) list, w którym opisał swoje rozpaczliwe położenie. Włóczył się po Lublinie bezskutecznie szukając jakiegokolwiek zajęcia. Od głodu i chłodu wybawiła go na chwilę bójka z jakimś pijakiem, po której musiano zawieść go do szpitala. Poruszony jego historią, pewien lubelski kupiec postanowił zatrudnić go w branży drzewnej, jednak Rotsztejn niespodziewanie wyjechał do Zamościa. Tam, w akcie desperacji, 7 maja wypił buteleczkę esencji octowej. Po natychmiastowej reakcji przechodniów przewieziono chłopaka do szpitala i odratowano, jednak lekarze oceniali jego stan jako bardzo poważny. Przy nieodszłym samobójcy znaleziono list (niezaadresowany do nikogo), który kończył się słowami: „Głód jest gorszy niż śmierć” (LT, 14 maja 1929).
Głód i śmierć były dolą nieznanego z nazwiska mężczyzny, który w grudniu 1936 r. zasłabł na jednej z lubelskich ulic. Kiedy przyjechała karetka, lekarz stwierdził, że mężczyzna jest wygłodzony. Po zabraniu go na pogotowie i nakarmieniu, został przewieziony do schroniska dla bezdomnych. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów, nie chciał podać swojego nazwiska, a na wszystkie pytania odpowiadał jedynie smutnym grymasem. Następnego ranka pogotowie zostało wezwane za miasto, gdzie na łąkach zasłabła kolejna osoba. Lekarz rozpoznał w niej tego samego mężczyznę, którego badał dzień wcześniej; tym razem jednak na pomoc było już za późno. Po oględzinach lekarz stwierdził uszkodzenia ciała charakterystyczne dla długotrwałego głodu (LT, 30 grudnia 1936). Niespełna trzy miesiące później przy ul. Jatecznej wydarzyła się tragedia, która wstrząsnęła społecznością żydowską na Podzamczu. W piątek wieczorem 19 marca 1937 r. w domu pod numerem 26 zmarła 40-letnia Mirla Wajntraub oraz jej 8-letnia córka Frajda. Matka i córka spały i zmarły razem w tym samym łóżku. Mąż kobiety i ojciec dziewczynki kilka lat wcześniej wyjechał za chlebem w świat i słuch po nim zaginął. Z maszyny do szycia Wajntraub utrzymywała nie tylko siebie i córkę, ale także 15-letniego syna i swoją siostrę, kalekę z drewnianymi protezami stóp. Rodzina żyła bez ogrzewania, butów, zimowej odzieży i całymi miesiącami nie miała dostępu do ciepłej wody. W fatalny szabes śmierć zapukała do drzwi Wajntraubów ani nagle, ani niespodziewanie. Zaalarmowany przez sąsiadów doktor Kurlender przybył natychmiast, na pomoc było już jednak za późno – kobieta i jej córka znajdowały się w stanie agonalnym. Prócz tego lekarz stwierdził, że dziecko było w przeszłości chore na szkarlatynę, na którą nikt nie zwrócił uwagi. Dziewczynka zwalczyła chorobę sama bez pomocy medycyny, jednak znacznie osłabiło to jej zdrowie. Około godziny 22, 15 minut po śmierci jej matki, 8-letnia Frajda Wajntraub przegrała ostatnią walkę w swoim życiu. W mieszkaniu pozostał jeszcze 15-letni chłopak i jego ciotka – oboje bez butów i ciepłych ubrań, tak wycieńczeni z głodu, że nie mogli się ruszać (LT, 21 marca 1937).
Wstrząsająca tragedia rozegrała się także w listopadzie 1928 r. w kamienicy przy ul. Lubartowskiej 43 (obecnie 69) w mieszkaniu kowala, niejakiego P.P. Po ślubie z drugą żoną dzieci z pierwszego małżeństwa zaczęły mężczyźnie wyraźnie przeszkadzać. Głodził je, aż w końcu zmusił je tym sposobem do wyprowadzki. W mieszkaniu został tylko jego 17-letni syn, którego ojciec i macocha głodzili do tego stopnia, że spuchł. Chłopak pracował w jakimś zakładzie krawieckim, ale ze skromnej pensji nie był w stanie się wyżywić. Spał na podłodze, nie miał nawet kawałka szmaty do przykrycia się, a przez lojalność w stosunku do ojca lub wstyd, nikomu nie powiedział ani słowa o swojej sytuacji. W końcu zachorował, uzbierał złotówkę na wizytę u lekarza, a kiedy dowlókł się z powrotem do domu, padł z wycieńczenia na ziemię. Kiedy leżał bez ruchu, nikt z rodziny nawet do niego nie podszedł, a jako pierwsza zareagowała dopiero przypadkowa sąsiadka. Także i tym razem na jakąkolwiek pomoc było już za późno – 8 listopada chłopak zmarł na tej samej podłodze, na której spał bez przykrycia. Jego śmierć była dla sąsiadów wstrząsem. Chociaż wiedzieli, że chłopak jest źle traktowany, nikt nie przypuszczał, że rodzina go głodzi – szczególnie, że w domu kowala P.P. nędza nie dawała o sobie tak wyraźnie znać. Co więcej, sąsiedzi zauważyli, że po śmierci 17-latka jego macocha wyraźnie odetchnęła z ulgą. Na jego pogrzebie, 10 listopada 1928 r., kobiecie nie pozwolono zbliżyć się do trumny i ją poturbowano. Ojciec chłopaka zaczął się usprawiedliwiać i całą winę zrzucił na swoją drugą żonę, ludzie zgromadzeni na pogrzebie nie dali jednak za wygraną. Robotnicy zawlekli go nad trumnę 17-latka i puścili dopiero, kiedy nad grobem syna przysiągł, że resztę dzieci zacznie traktować jak prawdziwy ojciec (LT, 13 listopada 1928).
Podwórze kamienicy przy Lubartowskiej 43 (ob. 69), fot. Piotr Sztajdel, 2003.
Niespełna dwa lata później, w sierpniu 1932 r., na rogatce lubartowskiej zemdlał niejaki Pawłowski, kaleka wypędzony przez rodzinę z mieszkania nieopodal rogatki. Jak donosiła prasa, cała jego rodzina głodowała, postanowili zatem „uwolnić” się od ciężaru utrzymania kaleki…. W tych samych dniach inny 17-latek, Henryk Szyszko z ul. Piaskowej na Bronowicach, zasłabł z głodu na Rynku Starego Miasta, „giełdzie” bezrobotnych i głodnych, którzy gromadzili się tam w kolejce do biura Magistratu. Jak ustaliło wezwane na miejsce pogotowie, po raz ostatni chłopak jadł kilka dni wcześniej (LT, 4 sierpnia 1932). Nędza była dolą również innej mieszkanki Bronowic, niejakiej Marii Bandruk z ulicy Żelaznej, młodej wdowy samotnie wychowującej trójkę dzieci. Kiedy zmarł jej mąż, w jej skromnym domu zaczął rządzić przeraźliwy głód. Zrozpaczona kobieta nie była w stanie zarobić nawet na kawałek chleba. Nie mogąc patrzeć na cierpienie swoich dzieci postanowiła popełnić samobójstwo wypijając buteleczkę jodyny. „Także i ten krok się nie powiódł – donosił 4 lipca 1934 r. »Lubliner Tugblat«, – została odratowana i odwieziona przez pogotowie do domu”.
Te i inne przypadki opisywane na łamach przedwojennej prasy to ponure świadectwa kolosalnych problemów społecznych, które przetoczyły się przez Polskę w latach 20. i 30. XX w. Trudno oszacować skalę ofiar głodu w II RP, ale w połowie lat 30. mówiło się o nawet kilku milionach stale głodujących, bezrobotnych i żyjących w nędzy obywateli, dla których luksusem były ciepły posiłek i para butów.