Lublin w barwach
Pod koniec października nakładem Archiwum Państwowego w Lublinie ukazał się album Ewy Zielińśkiej Fotografie dawnego Lublina z akt Inspekcji Budowlanej. To pozycja, na którą składa się 341 fotografii z lat 1926-1949, przedstawiających – jak pisze wydawca – widoki ulic Lublina, a także liczne ujęcia punktów handlowych ulokowanych na parterach kamienic, witryn sklepowych, warsztatów rzemieślniczych, zakładów usługowych i lokali gastronomicznych.
Ulica Lubartowska na pocztówce z 1917 roku, zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopacińskiego w Lublinie.
Dokumentacja Inspekcji Budowlanej to ogromny zespół liczący kilka tysięcy teczek lubelskich nieruchomości. Po raz pierwszy dokumenty te zostały wykorzystane na szeroką skalę pod koniec lat 90., kiedy posłużyły do stworzenia makiety przedwojennego Lublina, którą można oglądać w Bramie Grodzkiej. Oprócz szczegółowych planów, w kilkuset z nich znalazły się także fotografie wykonane przez ówczesnych pracowników nadzoru budowlanego – często unikalne, bo dokumentujące ulotne zdarzenia i wygląd poszczególnych kamienic. I właśnie to ostatnie jest szczególnie interesujące, bo chcąc nie chcąc najnowsza publikacja Archiwum to opowieść o rewolucji estetycznej, która pod koniec lat 30. dokonała się w Lublinie. Zarząd miejski prowadził wówczas szeroko zakrojone porządki w wyglądzie szyldów i witryn sklepowych. To właśnie wtedy szaleństwo piktogramów, krzykliwych napisów na ścianach i stolarce drzwiowej znanych ze zdjęcie Stefana Kiełszni z 1934 roku zastąpiły schludne szyldy kreślone wprawną ręką miejskich estetów. Różnie można te zabiegi oceniać – jednym z pewnością spodobają się eleganckie modernistyczne czcionki, które przymusem zadomowiły się wówczas na ulicach Lublina, inni na ich widok zatęsknią za feerią kształtów i pomysłów marketingowych przedwojennych entrepreneurów z ulicy Lubartowskiej.
Właśnie o tych zmianach w sierpniu 1937 roku na łamach „Lubliner Tugblat” pisał Jakub Nisenbaum, niezastąpiony komentator przedwojennej rzeczywistości, a prywatnie mąż znanej przywódczyni Bundu, Bejli Szpiro. Poniżej przedstawiam przekład tego reportażu, w którym Nisenbaum zabiera nas na spacer po Lublinie z albumu autorstwa Zielińskiej.
A Szwarcer [Jakub Hirsz Nisenbaum], Lublin w barwach (spacerując po ulicach)
Spacer po ulicach naszego miasta to dzisiaj czysta przyjemność! Dawny Lublin odszedł w niepamięć.
Niektórzy twierdzą, że w Lublinie panuje szarość, że miasto jest monotonne. Może i było tak jeszcze kilka tygodni temu. Dziś natomiast Lublin jest najbardziej kolorowym miastem województwa! Więcej nawet, nie wiem, czy któreś z miast w Polsce może równać się z naszym. Dostaje się dosłownie oczopląsu od różnych barw i kolorów. Szczególnie, jeśli wybierze się na spacer po uliczkach dzielnicy żydowskiej. Gdy tylko przekroczycie Bramę Krakowską, nie będziecie mogli już nigdy więcej powiedzieć: „Och, jak smutno i nędznie wyglądają zaułki getta!” Wszystkie te pokrzywione domki, powyginane i wykoślawione budynki, przedziwne konstrukcje, połamane dachy, małe okienka, długie korytarze i niskie suteryny nie będą już wzbudzać w was politowania. Przeciwnie – zajaśnieje wam w oczach! Ściany budynków zostały wymalowane na czerwono, bordo, różowo, popielato, seledynowo, zielono, niebiesko, brązowo, biało, szaro i jak tylko serce zapragnie.
Słabo znam się na kolorach i łączeniu barw. Panie rozumieją się na tej problematyce znacznie lepiej, a jednak podoba mi się całe to przedsięwzięcie naszego lubelskiego konserwatora, dr. Rutkiewicza. Przede wszystkim mamy przed oczami nową jakość. Ściany budynków zostały odświeżone, a za sprawą murarzy, malarzy, sprzedawców farb i różnych innych kupców miasto ożyło. Obawiam się tylko, że „Głos” zacznie zaraz bić na alarm, że oto Żydom przyznano nowe przywileje – Szeroką, przykładowo, pomalowano bowiem na jaskrawe barwy, przez co ulica wygląda zupełnie jak sukienki chłopek, podczas gdy Krakowskie Przedmieście na spokojne kolory, głównie na biało. A ponieważ o doborze kolorów decydował właśnie dr Rutkiewicz, nie ma mu czego zazdrościć. „Głos” prędzej czy później się do niego dobierze, a dotychczasowa praktyka pokazuje, że gazeta odwoła się do najwyższych instancji.
Tymczasem jednak jaśnieje w oczach i zupełnie inaczej się spaceruje.
Widziałem przelotnie stary parterowy budynek na rogu Racławickiej, po którym za kilka dni nie będzie już śladu. Kilku żydowskich kramarzy i lokatorów straci co prawda źródło utrzymania i dach nad głową, ale dzięki temu odsłoni się gmach Domu Żołnierza, który od tej pory będzie mógł jeszcze bardziej cieszyć nasze oczy. Dla piękna trzeba się w końcu poświęcać. Jedno mnie jednak dziwi: przy tych samych Alejach Racławickich stoi kilka innych maleńkich domeczków, które tak samo psują ogólny wygląd alei, a poza tym podobne domki rozsiane są na terenie Ogrodu Miejskiego i aż proszą się o wyburzenie. Ale tam urzęduje „Strzelec”, a takiego lokatora się nie wyrzuca. Może trzeba znaleźć „Strzelcowi” inną siedzibę? Skoro wyburza się te chałupki z Racławickiej, to dlaczego tylko z jednej strony alei?
Projekt Domu Żołnierza w Lublinie, wykonany po 1926 roku.
Wystające drzwi i witryny sklepów przy Krakowskim Przedmieściu kazano skrócić i wyrównać. Bardzo słusznie, tylko dlaczego toleruje się ogrodzenie domu przy Krakowskim Przedmieściu 47, które zwyczajnie wystaje na chodnik? Cóż za persona tam mieszka?
Wysokie latarnie ozdobiono kwiatami — jak się jednak za chwilę przekonacie, skończyło się na samych chęciach. Kiedy przyjrzycie się latarniom uważnie, zobaczycie, że ktoś rzeczywiście chciał, żeby były tam kwiaty, ale te wcale tam nie rosną. Zamontowano tylko specjalne pojemniki, które sprawiają wrażenie cienkiego krawacika zawiązanego na długiej, wyciągniętej szyi wysokiego, szczupłego i nagiego człowieka.
Aż przyjemnie jest dzisiaj popatrzeć na Lubartowską. Położono tam nareszcie kres wojnie na szyldy. Do tej pory panował tam zupełny chaos i anarchia. Każdy sprzedawca sam określał wielkość, szerokość i kolor swojego szyldu, a montował go w taki sposób, żeby nie dało się dojrzeć szyldu sąsiada. Robiono je po kosztach i nie zatrudniano do ich wykonania uzdolnionych malarzy, zatem zapanowała tam taka kakofonia barw i miszmasz napisów, że aż zdrowiej dla oczu było nie podnosić głowy. Piwiarnie wystawiały szyldy, które w plastycznej formie informowały o bogactwie ich asortymentu: piwo, pół gąski, cała kura, a sklepy manufakturowe wymalowywały na ścianach kołdry i poszewki. Nawet wielkie firmy i panowie dyrektorzy z Łodzi nie handlowali tam inaczej.
Dzisiaj wszystko to się skończyło. Koniec wojny na szyldy przy Lubartowskiej. Na ścianach budynków panuje taki sam spokój i cisza… jak w sklepach.
Przykładowe piktogramy przy ulicy Nowej na fotografii Stefana Kiełszni, ok. 1934.
Dom przy Lubartowskiej 9 przed renowacją (fot. Stefan Kiełsznia) i po renowacji.
Taka drobnostka: wraz z usunięciem dawnych szyldów i zastąpieniem ich skromnymi, z nowych znikły także napisy w jidysz. Wielka szkoda i trzeba to szybko naprawić. Miejmy nadzieję, że żydowscy kupcy to zrozumieją i nie pożałują grosza na wywieszenie żydowskich napisów nad drzwiami swoich sklepów.
Ogólnie Lubartowska robi dzisiaj przyjemne wrażenie, ponieważ także tam pomalowano i odświeżono ściany kamienic.
Byłoby całkiem dobrze, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż ładnym ścianom powinny towarzyszyć równie ładne i proste chodniki oraz wybrukowana nawierzchnia. Bez nich Lubartowska wygląda jak facet wyelegantowany we frak i cylinder… i w dziurawych butach. Dlaczego tak się stało? Odpowiedź jest następująca:
Za remonty domów i odświeżanie ścian przy Lubartowskiej płacili właściciele budynków, a środki na chodniki i brukowanie ulicy powinny pochodzić z kasy miejskiej, ale w tej sprawie pan dr Rutkiewicz jak na razie nie wykazuje żadnej inicjatywy.
A może by tak spróbował?
A Szwarcer [Jakub Hirsz Nisenbaum], Lublin in farben (szpacirendig iber di gasn), „Lubliner Tugblat”, nr 189, 13 sierpnia 1937, przeł. P. Nazaruk.