Miss Druskieniki
W sierpniu 1931 roku „Nasz Przegląd Ilustrowany” donosił o konkursie piękności organizowanym w Druskienikach, czarownym uzdrowisku nad brzegiem Niemna. Tytuły wicekrólowych otrzymały wtedy Olga Ilwicka z Łodzi oraz Felicja Schlagman z Warszawy, najpiękniejszą kuracjuszką 1931 roku została natomiast Ewa Lewinówna, studentka, córka lekarza z Lublina. Kim była Ewa Lewinówna – dziewczyna przepasana szarfą, spoglądająca z uśmiechem zza silnego rastra? Jak nazywali się jej rodzice? Gdzie mieszkali i jakie były ich losy? Tymi pytaniami rozpocząłem śledztwo, które objęło swoim zasięgiem trzy kontynenty i otarło się o działalność agentów FBI.
Miss Druskieniki przepasana szarfą uzdrowiskowego czempionatu. „Nasz Przegląd Ilustrowany”, nr 31, 1931.
Informator Modrzewska
Początkowo miałem do dyspozycji tylko niewyraźne zdjęcie miss Druskieniki, jej nazwisko i wzmiankę o zawodzie ojca, którym, jak założyłem, był urodzony w Puławach ginekolog Maurycy (Mojżesz) Lewin. Te trzy wskazówki nie składały się jeszcze w klarowną całość, ale dawały jakiś ogląd sprawy: typowa dla tamtych czasów żydowska inteligencja, w jakimś stopniu zasymilowana i raczej zamożna, chociaż raczej aspirująca niż po prostu bogata. O takich rodzinach, łagodnie dryfujących od żydowskości do kulturowej polskości naczytałem się sporo w „Naszym Przeglądzie” i jego dodatku ilustrowanym. Do tej grupy społecznej często zaliczali się właśnie lekarze, o których pisałem przed dwoma miesiącami, ale też prawnicy, przemysłowcy czy urzędnicy. Na jakiś czas moje śledztwo dotyczące rodziny miss Druskieniki utknęło jednak w martwym punkcie. Na zupełnie nowe tory pokierowała je Krystyna Modrzewska, antropolożka i autorka szeregu książek o Lublinie oraz, jak się okazało… sąsiadka poszukiwanych przeze mnie Lewinów. W swoim Domu przy Bernardyńskiej, nie szczędząc przy tym typowych dla siebie złośliwości, Modrzewska umieściła całe paragrafy ze szczegółami opisujące doktorostwo Lewin, ich córkę Ewę, ciekawostki i perypetie z ich życia oraz wskazówki dla moich dalszych poszukiwań. Modrzewska pisała:
„Połowę domu przy ul. Bernardyńskiej 9 [domu rodzinnego Modrzewskiej – P.N.] kupił w 1932 roku dr Moszko J. Lewin i wprowadził się niebawem wraz z rodziną do mieszkania na drugim piętrze, zwolnionego przez państwa Kuleszów, starsze małżeństwo o bardzo nobliwym wyglądzie. Przypominam sobie, że czasem odwiedzała ich córka, była uczennica gimnazjum SS Urszulanek, potem zamężna z jednym z adwokatów lubelskich.
Nie mogę pominąć faktu, że gabinet lekarski dr. Lewina i jego działalność wprowadziły pewien element niepokoju do domu. Działalność ta sprowadzała się mianowicie, jeśli nie wyłącznie, to w przeważającej części, do zabiegów aborcyjnych. Już wstępnie mój ojciec był mocno przeciwny tego rodzaju sąsiedztwu. Babce zależało jednak na czasie i pieniądzach, a najczęściej kończyło się na jej decyzji, wymuszonej różnymi środkami psychicznego nacisku.
Nasz zaciszny dom, gdzie wszyscy mijający się na schodach znali się i pozdrawiali, zaczęły nawiedzać obce osoby płci żeńskiej. Panie i dziewczęta różnego wieku i przynależności społecznej przemykały się schodami i wiadomo było dokąd i w jakim celu zmierzają. Zdarzało się również, że w sieni domu pojawiała się i »pełniła dyżur« jakaś starsza kobieta. Była to, jak się okazało, tzw. »łapaczka«, wynajmowana przez innego lekarza tejże specjalności. Rozpoznawała ona wprawnym okiem kobiety »w potrzebie«, odradzała im szukania pomocy u dr. Lewina i prowadziła pod inny adres. Jedną z takich „łapaczek” okazała się nawet matka pewnego początkującego lekarza–»abortera«, zjeżdżająca w tych celach z Żółkiewki”.
Ulica Bernardyńska na widokówce sprzed I wojny światowej. Po lewej dom pod numerem 9.
Fiolka z kurarą
„Rodzina Lewinów – pisała dalej Modrzewska – składała się, poza rodzicami, z trzech przystojnych córek, z których najstarsza i najładniejsza Ewa (rocznik 1911) była już wtedy zamężna po raz pierwszy. Średnia, Halina, moja rówieśnica, chodziła ze mną do klasy maturalnej w gimnazjum Czarneckiej, co jednak nie doprowadziło do bliższego koleżeństwa. Najmłodsza Ania zaczynała dopiero naukę szkolną.
Między wspólnikami nigdy nie wytworzyły się stosunki towarzyskie. Kiedy jednak na Lewinów zaczęły spadać ciężkie troski w związku z małżeństwem i procesem rozwodowym najstarszej córki, dr Lewin upatrzył sobie właśnie moją matkę do wypłakiwania przed nią swoich żalów. Po prostu, przychodził płakać. Pewnego dnia oznajmił jej, że nie może przeżyć takiego wstydu i takiej katastrofy i odbierze sobie życie. Na potwierdzenie tego desperackiego zamiaru pokazał jej fiolkę z kurarą. Moja matka uznała to za zwykłe histeryzowanie, na wszelki jednak wypadek odebrała mu ową fiolkę i potem widywałam ją od czasu do czasu w pudle na kapelusze.
Matka rodziny [Dwojra Gołda vel Dorota – P.N.], a jak się w tym czasie mawiało, doktorowa Lewin, uchodziła za osobę tyleż dobrą co naiwną. Córki swobodnie wykorzystywały obie te cechy. Przypominam sobie, jak Halina usiłowała nakłonić matkę do kupienia patefonu. Matka, podejrzewając, iż groźne to urządzenie odciągać będzie pociechy od lekcji, miała tylko »nie« w odpowiedzi na prośby. Halina pożyczyła więc patefon od którejś z koleżanek wraz z płytą… Jedynie serce matki… Doktorowa popłakała się i patefon został zakupiony.
Obawy mojej matki nie spełniły się o tyle, że nikt z rodziny Lewinów nie okazywał zainteresowania ogródkiem. Nie znaczy to, aby nie było zainteresowania jego płodami, a ściślej jabłkami, gruszkami i agrestem, który pięknie obradzał. Nic na ten temat nie zostało powiedziane, ale okazało się, że Lewinowa głowiła się nad tym, jak te podziały mają wyglądać, jak to się ma rozważać czy rozliczać? Tymczasem matka, nie zastanawiając się w ogóle nad tym zagadnieniem, kiedy nadeszła pora zbiorów, poleciła dozorcy odnosić po jednym koszu do Lewinów i po jednym do nas. Lewinowa, zachwycona tak bezbolesnym rozwiązaniem problemu, zatrzymała spotkanego na schodach mojego ojca miłym okrzykiem:
– Ach, jak nam się dobrze z panem doktorem spółkuje!
Język polski nie był najsilniejszą stroną doktorowej. I tak, zasięgając kiedyś porady mego ojca, w przedłużającym się i męczącym ją kaszlu, wyjaśniła:
– Taką mam w piersiach rzeżączkę…
Nie byłoby sprawiedliwe, abym wspominając słabostki tej kobiety, bestialsko zamordowanej w niewiele lat później, pominęła jej dobroć, zwłaszcza że dwukrotnie dotyczyła mnie ona osobiście. Otóż w czasie wakacji letnich 1934 roku poddana zostałam operacji ortopedycznej i miałam obie nogi do kolan w ciężkich gipsowych opatrunkach. Lewinowa, widząc trudności mojego przemieszczania się i wyraźnie współczując mi, zaproponowała przejażdżkę dorożką. Okazała się to nie byle jaka przejażdżka i zachowałam ją we wdzięcznej pamięci. Jechała mianowicie aż pod Piaski Luterskie, aby zwizytować obóz lubelskich szomrów [członków organizacji harcerskiej Haszomer Hacair –P.N.]. Była ich opiekunką z ramienia organizacji syjonistycznej, a warto tu dodać, że syjonizm miała niejako wrodzony, gdyż była córką Abrama Kantora, wieloletniego radnego miasta Lublina z ramienia Klubu Ogólnych Syjonistów.
Nie zapomniałam tego letniego popołudnia, odmiennego od wszystkich innych, spędzonego wśród młodzieży tak całkowicie mi obcej, a jednocześnie niezrozumiale wzruszającej. Szomrzy byli ogromnie przejęci odwiedzinami, a powołani ad hoc sanitariusze otoczyli mnie przesadną opieką, przenosząc z dryndy i sadowiąc przy ognisku. Wydaje mi się, że gościnnie coś nawet śpiewano w języku żydowskim”.
Teczka Lewinowej
Szukając informacji o Lewinach, trafiłem na podanie paszportowe przedłożone staroście lubelskiemu w lipcu 1929 roku przez Dwojrę Gołdę Lewinową, wtedy jeszcze zamieszkałą z rodziną przy Bernardyńskiej 16. W piśmie – co widać gołym okiem – skreślonym wprawną ręką dr. Lewina, czytamy:
„Załączając 2 świadectwa kwalifikacyjne oraz 2 fotografie [tych niestety w dokumentacji nie znalazłem – P.N.] mam zaszczyt uprzejmie prosić o wystawienie mi oraz nieletniej córce mojej Ewie Lewinowej 2 paszportów zagranicznych na wyjazd do Czechosłowacji w celach leczniczych. Zaznaczam, że jestem obywatelką Rzeczypospolitej Polskiej, że urodziłam się w Lublinie 16 grudnia 1889 roku i że od urodzenia stale zamieszkuję w Lublinie”. Co ciekawe, pismo kontrasygnował dr Lewin, który zaznaczył, że „na wydanie żonie i córce paszportów zagranicznych wyraża swoją zgodę”.
Pismo Dwojry Gołdy Lewin do starosty lubelskiego, lipiec 1929. APL, Starostwo Powiatowe Lubelskie, sygn. 526. s. 151.
Nie znalazłem niestety informacji o pierwszym małżeństwie Ewy Lewin, ale kilka interesujących szczegółów o jej kolejnym ślubie z Mieczysławem Langmanem zanotowała Modrzewska:
„W maju 1935 roku zmarł mój dziadek Adam Frenkiel. Oboje rodzice pojechali do Warszawy na pogrzeb, a ponieważ wypadało to akurat w dzień żydowskich świąt wiosennych, Lewinowa zaprosiła mnie na uroczystą kolację paschalną – seder. Uroczystość ta skupiła rodzinę Lewinów, powiększoną o niedawno owdowiałą Kantorową oraz o powtórnie zamężną Ewę wraz z jej obecnym mężem – Mieczysławem Langmanem. Tak więc zawdzięczam Lewinowej udział w święcie, które odgrywało wielką rolę w przeszłości mojej własnej rodziny.
Nawiasem wspomnę, że przypadkowo byłam świadkiem ślubu Langmanów. Stało się mianowicie tak, że moi rodzice otrzymali zaproszenie na tę uroczystość w Warszawie, a ponieważ akurat w tym czasie wybierałam się w odwiedziny do warszawskiej babci, matka namówiła mnie, abym korzystając z okazji zobaczyła zarówno świątynię, jak i obrzędy ślubne. Dzięki temu raz w życiu byłam w Wielkiej Synagodze, którą w niewiele lat później, po wymordowaniu resztek Żydów pozostających jeszcze w getcie, wysadzono w powietrze z rozkazu generała Stroopa. Sam obrzęd i jego oprawę pamiętam dość dobrze. Wspaniałość pomieszczeń, rzęsiste oświetlenie, piękna Ewa pod baldachimem, stroje pań, fraki i cylindry panów – w moim ówczesnym widzeniu całość wystarczająco operetkowa. Powagi ceremonii dodawał celebrujący ją profesor Majer Bałaban, znany historyk, badacz dziejów Żydów w Polsce. Dodam tu, że prof. Bałaban spędził w Lublinie okres I wojny, skąd wywodziła się jego zażyłość z rodziną Lewinów i gdzie, co ważniejsze, powstało jego dzieło pt. Żydowskie miasto Lublin”.
Wielka Synagoga na Tłomackiem w Warszawie, w której prof. Majer Bałaban celebrował ślub Ewy Lewin i Mieczysława Langmana, fot. H. Poddębski, zbiory Instytutu Sztuki PAN.
Argentyński łącznik
Myślałem, że na tym moje śledztwo się kończy. Zacząłem czytać o sanatorium w Druskienikach, kąpielach borowinowych nad brzegiem Niemna i jeziora Druskonie oraz wyborach miss organizowanych w kurorcie gdzieś od połowy lat 30. Spokoju nie dawała mi jednak wzmianka Modrzewskiej, według której miss Druskieniki, Ewa Lewin a wtedy już Langman, tuż przed wybuchem II wojny światowej wyemigrowała z mężem i kilkuletnią córeczką do Argentyny. Czy istniała szansa na znalezienie śladów jej życia w Ameryce Południowej? Szukając odpowiedzi, zacząłem przeglądać powojenne numery „Boletín Oficial de la República Argentina”, odpowiednika naszego „Dziennika Ustaw”. Chociaż nie znam hiszpańskiego, szybko trafiłem na wzmianki o działalności biznesowej Mieczyslawa Mozesa Langmana, jego żony Evy Levín de Langman, niejakiej Ady Langman de Szabo oraz Ladislao Szabo w Buenos Aires. Wydało mi się niemal pewne, że znalazłem Ewę i jej męża; czy zatem owa Ada Szabo mogła być „kilkuletnią córeczką” Langmanów, o której pisała Modrzewska? I czy, jak zakładałem, jej mąż Ladislao Szabo był pochodzącym z Budapesztu argentyńskim sportowcem, uczestnikiem XIV Olimpiady z 1948 roku?
Próbując rozwikłać te zagadki, trafiłem na zdjęcia niejakiej Ady de Maurier oraz jej syna Andresa Szabo, którzy w argentyńskim internecie sprawiali wrażenie osób co najmniej rozpoznawalnych. Zacząłem podejrzewać, że ta elegancka i niezwykle piękna kobieta to nikt inny, a właśnie „kilkuletnia córeczka” miss Druskieniki, poza garścią poszlak i domysłów nie miałem na to jednak żadnych dowodów. Szukając kontaktu do Ady de Maurier lub Andresa Szabo trafiłem na Nico Szabo, 25-letniego DJ’a i producenta muzyki elektronicznej z Buenos Aires. Zakładając, że może być spokrewniony z poszukiwanymi przeze mnie osobami, napisałem do niego i wyjaśniłem całą sprawę. Niedługo potem dostałem odpowiedź od samej Ady de Maurier, która spędzała właśnie wakacje w Punta del Este w Urugwaju. „Tak, to ja jestem Adą Langman – napisała. – Gratuluję udanego śledztwa!”.
„Miss Druskieniki” – Ewa Langman i jej córeczka Ada w Warszawie w 1939 roku, zbiory Enrique Langmana i Ady de Maurier.
Niedługo potem odbyliśmy długą rozmowę telefoniczną, podczas której Ada de Maurier potwierdziła wszystkie moje przypuszczenia. Była urodzoną jeszcze w Polsce córką Ewy i Mieczysława Langmanów, wnuczką dr. Moszko Lewina i Dwojry Gołdy Lewinowej, eksżoną Ladislao Szabo, matką Adresa i babcią Nico Szabo. Chociaż zapewniała mnie, że nigdy nie uczyła się polskiego i w ogóle go nie używa, przywitała mnie przepiękną literacką polszczyzną. Zapewniałem ją, że mówi po polsku bezbłędnie, ale co jakiś czas przeskakiwaliśmy na angielski, do którego, jako mieszkanka Nowego Jorku, była po prostu przyzwyczajona.
Wyjaśniła mi, że pod koniec lat 30. ona i jej rodzice wyjechali z Warszawy do Szwecji, natomiast dopiero w trakcie wojny – pod fałszywymi nazwiskami, ze schorowaną babką ze strony Langmanów – na jakiejś podrzędnej barce udało im się przedostać do Argentyny. Mąż Ewy, Mieczysław (Mojżesz) Langman, był zamożnym warszawskim przemysłowcem i również w Argentynie z powodzeniem prowadził interesy. Rodzina do dziś wiedzie dostatnie życie, II wojna światowa naznaczyła ich jednak tak samo, jak każdą inną żydowską rodzinę z Polski. Już na początku wojny Lewinowie opuścili swoje mieszkanie, ojciec rodziny pozostał w Lublinie, matka z najmłodszą córką uciekły natomiast na Wschód. W 1940 i 1941 roku dr Mojżesz Lewin był jeszcze pracownikiem Szpitala Żydowskiego, w 1942 roku jego nazwisko zanotowano również na liście mieszkańców getta na Majdanie Tatarskim. Wszystko wskazuje na to, że został zabity w Lublinie w 1943 roku. W tym samym roku w Kowlu zginęły jego żona Dwojra oraz ich najmłodsza córka Anna, średnia Halina natomiast przepadła w Treblince. Jak zapamiętała Modrzewska, opuszczone mieszkanie Lewinów przy Bernardyńskiej zajęli niemieccy żołnierze. „Do ulubionych rozrywek tych panów – pisała – należało wyrzucanie mebli Lewinów przez okno, na bruk podwórza. O ile pamiętam, najgłośniej spadł zegar szafkowy z jadalni, a hukowi, jaki spowodował, towarzyszyły huragany śmiechu”.
Halina Lewin, środkowa siostra Ewy, która zginęła w Treblince, zbiory Enrique Langmana i Ady de Maurier.
Ogłoszenie Dr. Lewina, „Ziemia Lubelska”, 27 września 1926, s. 1.
Miss Druskieniki
Podczas mojej rozmowy z Adą de Maurier okazało się, że kilka miesięcy wcześniej ona i jej brat Enrique Langman odwiedzili Lublin i Bramę Grodzką i kto wie, być może minęliśmy się gdzieś na korytarzach Ośrodka. Wizyta miała oczywiście charakter rodzinny i sentymentalny, ale dotyczyła również skomplikowanego sporu sądowego, którego szczegółów nie ma potrzeby opisywać. Ada de Maurier opowiedziała mi przy tej okazji przezabawną, a jednocześnie bardzo zaskakującą anegdotę. Pewnego dnia, kiedy siedziała z przyjaciółmi w eleganckiej restauracji w Nowym Jorku, zadzwoniła do niej roztrzęsiona asystentka. „Szukają panią agenci FBI!” – powiedziała łamiącym się głosem. Zdenerwowana de Maurier spotkała się z agentami, którzy, jak się okazało, działając na podstawie polsko-amerykańskich porozumień o współpracy prawnej, szukali jej w imieniu sądu w Lublinie. Dokładnie i kilka razy sprawdzili jej tożsamość – sąd uznał bowiem, że Ada de Maurier to oszustka podszywająca się pod… Adę de Maurier. „Znaleźli gdzieś w internecie moje zdjęcia – zdradziła mi śmiejąc się – i uznali, że to nie mogę być ja, że nikt w moim wieku nie może tak dobrze wyglądać”.
Kiedy opowiadałem Adzie de Maurier, że jej matka w 1931 roku wygrała wybory miss w Druskienikach, niemal krzyknęła do słuchawki: „Wiem, mówiła mi o tym! Nie przypuszczałam, że zachowało się z tego jakieś zdjęcie!”. Jaką była osobą? – zapytałem. „Cudowną! Cały czas się uśmiechała i brała życie lekko”. Dokładnie taką miss Druskieniki zobaczyłem na zdjęciach, które dostałem od Enrique Langmana – roześmianą i piękną mimo upływu lat. To samo ciepło, serdeczność i delikatność wyczułem też w głosie jej córki, kiedy dzwoniła do mnie z Punta del Este, urugwajskiego kurortu nad brzegami La Platy — niemal dorównującego urokiem i sławą Druskienikom.
Za pomoc i materiały dziękuję Adzie de Maurier, Enrique Langmanowi, Nico Szabo oraz Barbarze Hamilton.