Półkolonie kochanego TOZ-u
W 1935 roku dzieci na półkoloniach TOZ-u śpiewały: „Nasze półkolonie/ słońca pełne i kochane,/ przyjdzie gość z Krawieckiej/ i na nogi rychło stanie!/ Och, półkolonie/ kochanego TOZ-u, hej!/ Apel, kąpiel, śniadanie, obiad –/ to jest życie, to jest dzień!”.
Plac przy ulicy Siennej – uroczystość zakończenia półkolonii TOZ-u w 1937 roku. Dziewczynka na pierwszym planie niesie transparent z napisem: „Przeciętny przyrost wagi 2,25 kg”. W tle zabudowania placu Krawieckiego oraz ulic Krawieckiej i Wąskiej. Zbiory Dvory Trachtenberg.
Cztery lata temu pisałem już o półkoloniach dla biednych dzieci żydowskich organizowanych na obszernym placu przy ul. Siennej przez Towarzystwo Ochrony Zdrowia Ludności Żydowskiej TOZ (obecnie na miejscu tym znajduje się centrum handlowe Vivo!). Była to moim zdaniem najpiękniejsza inicjatywa w całym przedwojennym Lublinie, która do dzisiaj nie ma sobie równych pod względem skali ani samej idei. Od 1925 do 1939 roku przez półkolonie w Lublinie przewinęły się tysiące dzieci pochodzących z najgorszej nędzy, chowanych w ciemnych, ciasnych, wilgotnych i dusznych ruderach bez światła, wody i kanalizacji. Ile energii, śmiałości i odwagi wymagała od dr. Herszenhorna, rzeszy nauczycieli, działaczy sportowych, lekarzy, a nawet kucharzy i reszty pracowników organizacja tego przedsięwzięcia? Przez pięć letnich tygodni dzieciom trzeba było zapewnić posiłki, dostęp do słońca, świeżego powietrza, bieżącej wody, zabaw i nauki, której podstawowym celem było rozwijanie ich naturalnych talentów, postaw obywatelskich i poczucia własnej godności. A wszystko to prawie bez pieniędzy, bez żadnego zysku, z nieustannymi problemami, brakami i piętrzącymi się trudnościami. A mimo to rok w rok liczba dzieci uczestniczących w półkoloniach rosła, chociaż, jak przyznawali wszyscy – była to ledwie kropla w morzu potrzeb lubelskiej biedoty, porzuconej na niemal bezpańskim Podzamczu.
Na półkoloniach przy ul. Siennej troszczono się o życie najsłabszych i najbardziej wykluczonych, którzy żyli i umierali w zasadzie bez powodu. Historia niewiele dba o takich ludzi, więc próżno szukać półkolonii w opasłych księgach lubelskich annałów, materiałach promocyjnych albo opowieściach przewodników. A jednak skala dobra, która pojawiła się na świecie za ich sprawą, przewyższa większość osiągów, które pokryły miasto formacją upiornych pomników. Były wyrazem oświeconego i demokratycznego ducha, który unosił się ponad Lublinem i, kto wie, być może ciągle tli się w jego zakamarkach.
Afisz zapowiadający przedstawienie w wykonaniu dzieci z żydowskich szkół, z którego dochód przeznaczono na półkolonie TOZ-u, 1930. Zbiory Archiwum Państwowego w Lublinie.
Tym razem w sprawie półkolonii TOZ-u oddaję głos Josefowi Hernhutowi, poecie i dziennikarzowi ze Starego Miasta, który 19 sierpnia 1938 roku tak pisał o uroczystym zakończeniu półkolonii:
→ »Niedziela, 12 w południe. Plac przy Siennej wypełniony po brzegi. Przyszło całe miasto. To już tradycja. Jest ciasno, ludzie przepychają się tak bardzo, że ledwo poznają własne łokcie. Gwar jak w żydowskim teatrze, gdy każdy chce kupić najlepszy bilet i zająć najlepsze miejsce. Ale bez strachu! Nie dzieje się nic złego.
Skąd więc ten ścisk i przepychanie? Skąd wzięło się tutaj tyle ludzi? Przeliczmy: tysiąc sto dzieci uczestniczy w tym roku w półkoloniach. Każde z nich przyprowadziło ze sobą dziesięć osób – dwa tysiące dwieście ojców i matek, cztery tysiące czterysta braciszków i siostrzyczek (ostrożnie licząc), dwa tysiące ciotek (ze strony ojca i matki), tyle samo wujków (również z obu stron), do tego babcie, dziadkowie, krewni i sąsiedzi. Kiedy się ich wszystkich przeliczy i raz jeszcze spojrzy na plac, widać, że nie panuje tam wcale ścisk, ale niemal błogi spokój. Przy takiej liczbie ludzi powinno być znacznie, znacznie ciaśniej.
Rozpoczyna się uroczystość. Gra orkiestra. Dzieci maszerują. Wokół zielonej flagi półkolonii stoi w okręgu tysiąc sto dzieci. Odbywa się apel. Po wielkim placu niesie się głos: „Śpiewajmy! Śpiewajmy! Śpiewajmy!”.
Kiedy człowiek śpiewa? Kiedy jest mu dobrze na duszy, kiedy jest syty i szczęśliwy. „Książęta Krawieckiej” są właśnie w takim nastroju. Komu jest tak dobrze, jak im? Kto jest dziś tak samo szczęśliwy?
Dzisiaj rano, podczas ostatniego śniadania półkolonii, dzieciom rozdano jajka, każde dziecko dostało po jednym jako dodatek do zwykłej porcji. Żałujcie, że nie słyszeliście ich rozmów przed śniadaniem.
Jedno dziecko zapytało swojego nauczyciela:
– Proszę pana, on mówi, że dzisiaj dadzą każdemu dziecko jajko. Czy to prawda?
Ów „on” to inny chłopiec z tej samej grupy.
– Czy to prawda? Jajko dla każdego dziecka? Całe jajko? Każdy dostanie po jajku? Nie! To się nie mieści w głowie.
Nauczyciel potwierdza dobre wieści, ale to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
A jednak, każde dziecko dostało po jajku. Jeden z chłopców krzyczy do nauczyciela:
– Proszę pana, proszę pana! Dwa lata temu, jak byłem w Nałęczowie, jadłem jajko.
Inny mówi:
– Byłoby szkoda, gdybym zbił.
Trzeci:
– Zaniosę je do domu i pokażę mamie.
Oczy wszystkich jaśnieją. Błyszczą. Jest święto.
***
Plan pracy półkolonii TOZ-u w 1926 roku. APL, Starostwo Grodzkie Lubelskie, sygn. 43, Towarzystwo Ochrony Zdrowia Ludności Żydowskiej w Polsce „TOZ”, s. 4.
Chcecie wiedzieć, kim są te dzieci? To słuchajcie:
Nauczyciel pyta, czym zajmują się ich rodzice.
– Co robi twój tata?
– Nic…
– A twój?
– Stoi na targu.
– Twój?
– Sprzedaje wodę.
– Twój?
– Robi u inspektora.
– A Twój?
– Uciekł od mamy…
Wiecie, co znaczy „robić u inspektora”? W języku dorosłych oznacza to robotnika bez żadnego fachu, zatrudnionego przy robotach publicznych. A pod krótkim stwierdzeniem „uciekł od mamy” kryje się długa i tragiczna historia nędzy i biedy, samotności i beznadziei. Chłopiec opowiada ją nauczycielowi w prostych i niewyszukanych słowach. Są suche i twarde, jak jego życie. Ten 11-letni chłopiec musi już pracować. „Noszę walizki do samochodów. Czasem dostaję 20, a czasem 30 groszy”.
Teraz, kiedy poznaliście się już z „książętami półkolonii”, zaciekawi was pewnie trochę liczb. Oto krótka lista tego, co tysiąc sto dzieci zjadło na tegorocznych półkoloniach:
Ziemniaki – 1620 kg; marchewka – 1220 kg; bób – 392 kg; poziomki, gruszki, czereśnie i wiśnie – 1114 kg; grzyby – 520 kg; mąka – 524 kg; kasza – 760 kg; sól – 169 kg; fasola – 495 kg; ryż – 272 kg; cynamon – 1,5 kg; rodzynki – 2,5 kg; chleb – 4494 kg; bułki – 1032 kg; masło – 306 kg; ser – 362 kg; cukier – 353 kg; kawa – 172 kg; mięso – 1094 kg; margaryna „Ceres” – 30 kg; jaja – 1845 sztuk; ogórki – 2010 sztuk; mleko – 3160 litrów; śmietana – 261 litrów; zupa – 365 litrów. W sumie: 14,500 kg, 3800 litrów i 4125 sztuk. Podoba się wam taka fabryka jedzenia?
Jeżeli macie fantazję i ochotę, spróbujcie wykonać takie oto działanie: skoro dzieci zjadły aż tyle przy budżecie, którym dysponuje TOZ, ile mogłyby zjeść, gdyby TOZ miał nieco więcej pieniędzy? Te tysiące kilogramów można by mnożyć i mnożyć. Na półkoloniach dzieci jedzą dwa razy dziennie i jak na razie nie ma pieniędzy na więcej. Tymczasem to oczywiste, że – przynajmniej przez te pięć tygodni półkolonii – powinny każdego dnia dostawać cztery posiłki!
Ale jeżeli myślicie, że dzieci nie daj Boże się skarżą – jesteście w wielkim błędzie. Szkoda po prostu, że półkolonie trwają tak krótko. Pewien chłopiec tak wyraził to swojemu nauczycielowi:
– Chciałbym, żeby półkolonie trwały cały rok, a żebyśmy do szkoły chodzili tylko przez pięć tygodni.
***
Śpiew, gimnastyka, zabawa, radość. Uroczystość zakończenia półkolonii, która zgromadziła tak wielką publiczność oddaje tylko niewielką część tej szczególnej atmosfery, która panuje na placu przy Siennej każdego dnia. Radosny śpiew tysiąca stu dzieci to najlepsza pieśń pochwalna dla lubelskiego TOZ-u i jego oddanych działaczy, którzy w pracę na rzecz półkolonii wkładają społeczny idealizm i energię, niemal rodzicielską miłość i niestrudzenie dbają o dobro i zdrowie tych dzieci«.
Na podstawie: Josifon [Josef Hernhut], „Zingen mir!… Zingen mir!…”. Di szlus-fajerung ojf der halb-kolonie fun „toz”, „Lubliner Sztyme”, nr 33, 19 sierpnia 1938, s. 2-3.