Na blogu Ośrodka „Brama Grodzka -Teatr NN” opowiadamy o naszej codziennej pracy: o opiece nad pamięcią Lublina i Lubelszczyzny, poszukiwaniu śladów przeszłości, działaniach kulturalnych i edukacyjnych, sile wolnego słowa i Innym Lublinie. Tu też znajdziecie wpisy o wyjątkowych spotkaniach i niesamowitych ludziach, z którymi mamy szczęście współpracować. Te „opowieści z Bramy” snują dla Was pracownicy działów Bramy Grodzkiej, Trasy Podziemnej i Domu Słów.

Na blogu Ośrodka „Brama Grodzka -Teatr NN” opowiadamy o naszej codziennej pracy: o opiece nad pamięcią Lublina i Lubelszczyzny, poszukiwaniu śladów przeszłości, działaniach kulturalnych i edukacyjnych, sile wolnego słowa i Innym Lublinie. Tu też znajdziecie wpisy o wyjątkowych spotkaniach i niesamowitych ludziach, z którymi mamy szczęście współpracować. Te „opowieści z Bramy” snują dla Was pracownicy działów Bramy Grodzkiej, Trasy Podziemnej i Domu Słów.

Teatr NN

Rzeczpospolita Dzieci

„Każdego dnia pod bramą placu TOZ gromadzą się bose dzieci, które nie dostały się na półkolonie – pisał w 1935 roku na łamach »Lubliner Sztyme« dziennikarz ukrywający się pod pseudonimem A Junger – Zerkając zazdrośnie na drugą stronę płotu, gdzie bawią się ich radośni braciszkowie i siostrzyczki, zdają się pytać: – Jak dostać się do Raju?”.

Radość dzieci żydowskich, które dostały się na półkolonie TOZ-u (miejscowość nieznana). Ze zbiorów i dzięki uprzejmości YIVO Institute for Jewish Research/ From the Archives of the YIVO Institute for Jewish Research, New York.

„Półkolonia TOZ-u liczy tego lata prawie tysiąc dzieci – kontynuował – Pochodzą z różnych okolic i ulic, ale wszystkie one są dziećmi nędzy i niedoli. Prawdziwym symbolem lubelskiej biedy są natomiast dzieci z Krawieckiej i one naturalnie zajmują »pierwsze miejsce« na półkoloniach. W poprzednich latach uczęszczało na nie około 600 dzieci, ale w tym roku ich liczba wzrosła do tysiąca. To oczywiście duży wzrost, ale jeżeli weźmie się pod uwagę, ile dzieci z Lublina potrzebuje choć odrobiny świeżego powietrza, słońca, smacznego śniadania i obiadu, okaże się, że ów tysiąc jest zaledwie kroplą w morzu potrzebujących”.

Półkolonie letnie dla biednych dzieci żydowskich organizowano w Lublinie od 1925 roku. Początkowo odpowiedzialny był za nie specjalny komitet przy Gminie Żydowskiej, ale od czerwca 1926 roku wszelkie sprawy związane z ich organizacją przejął lubelski oddział TOZ – Towarzystwa Ochrony Zdrowia Ludności Żydowskiej w Polsce. Od samego początku za miejsce kolonii służył obszerny, 2-hektarowy plac przy ulicy Siennej 3, niegdyś nazywany placem Orenbroda, potem boiskiem klubu sportowego Hakoach, którego członkowie uporządkowali i ogrodzili teren, a w końcu placem TOZ-u. Dziś nie sposób doszukać się nawet śladów tego miejsca – ulica Sienna straciła połowę swojego biegu, środek dawnego placu przecięły nitki Alei Tysiąclecia, a w jego południowej części osiadły Zamkowe Tarasy. Ale przed wojną była to niemal enklawa, którą od zachodu i wschodu oddzielały od miasta Czechówka i kanały prowadzące do Bystrzycy, od południa mokradła po dawnym Stawie Królewskim, a od północy cmentarz na Grodzisku i rozległe łąki ciągnące się aż po Błotniki.

Plac przy Siennej (jasny prostokąt w środku) na mapie z 1931 roku (materiał pochodzi z Lubelskiego Archiwum Cyfrowego, lac.lublin.pl).
Plac przy Siennej (jasny prostokąt w środku) na mapie z 1931 roku (materiał pochodzi z Lubelskiego Archiwum Cyfrowego, lac.lublin.pl).

Każdego lata na przełomie lipca i sierpnia plac na kilka tygodni zapełniał się po brzegi biednymi żydowskimi dziećmi. W większości pochodziły z domów robotniczych (ok. 30%), co w warunkach przedwojennych oznaczało pracę od świtu do nocy za głodowe stawki. Drugie miejsce zajmowały dzieci rzemieślników (ok. 25%) i kupców (ok. 15%), w obu przypadkach drobnych, pracujących w przydomowych fabryczkach albo handlujących byle czym. Mniej niż 20% stanowiły na półkoloniach dzieci osób pracujących w wolnych lub nieokreślonych zawodach, zaledwie 2% natomiast dzieci urzędników, zapewne lekarzy, nauczycieli i wychowawców pracujących dla TOZ-u. Ale bywało również, że ich rodziny nie miały żadnych (!) środków utrzymania (ok. 10%), po kilkanaście osób gnieździły się w ciemnych, zawilgoconych i rozpadających się domkach lub suterynach na Podzamczu, bez wody, kanalizacji i szyb w oknach. Rodzina nieco lepiej sytuowana często mogła jedynie pomarzyć o posłaniu swojego dziecka na półkolonie, ponieważ w kolejce czekało już kilkadziesiąt innych, dla których niecodziennym wydarzeniem był chociaż jeden ciepły posiłek w ciągu dnia.

Zbieranie funduszy na sfinansowanie półkolonii (w sezonie 1928/1929 ponad 12,000 zł, w kolejnym już niemal 37,000 zł) spędzało sen z powiek organizatorom z dr. Szlomą Herszenhornem na czele, faktycznym inicjatorem półkolonii, który w połowie lat 30. zastąpił na stanowisku prezesa TOZ-u dra Hersza Mandelbauma, od 1935 r. dyrektora szpitala żydowskiego. „Motorem tej pięknej akcji był wspaniały lekarz bundowski dr Herszenhorn – pisał Michał (Mendel) Wajsman w artykule Mój lubelski „Bund” – Ten prawdziwy lekarz ludowy dokonywał cudów, by kolonie te tworzyć i osobiście codziennie je odwiedzał. Ile to wszystko kosztowało energii i siły? Dr Herszenhorn sam sprawdzał, badał i leczył dzieci. I to wszystko bezinteresownie, bez żadnej płacy – odwrotnie, często dopłacał. Gdzie, w jakim kraju, w jakiej partii znajdziemy obecnie takich lekarzy?”.

Afisz w języku polskim i żydowskim wzywający do wspierania warszawskich półkolonii TOZ-u (ze zbiorów Biblioteki Narodowej).
Afisz w języku polskim i żydowskim wzywający do wspierania warszawskich półkolonii TOZ-u (ze zbiorów Biblioteki Narodowej).

Półkolonie były zresztą tylko jedną z aktywności lubelskiego TOZ-u. Oprócz nich w 1929 roku Towarzystwo prowadziło zakład higieny szkolnej (mający pod swoją opieką 2043 dzieci uczęszczających do 28 szkół, chederów i innych placówek opiekuńczych, w tym Ochrony przy Grodzkiej 11), gabinet dentystyczny, światło-leczniczy, Stację Opieki nad Matką i Dzieckiem (w ramach której w 1929 roku wydano ponad 10,000 litrów mleka), sekcję wychowania fizycznego i kolonii letnich w Kazimierzu, a w latach późniejszych także poradnię psychologiczną i przeciwgruźliczą. W 1929 roku największe wpływy do kasy TOZ-u pochodziły z dotacji Urzędu Miasta i centrali Towarzystwa (po ok. 11,000 zł). Około 3,500 zł wynosiły wpływy ze składek członkowskich, Gmina Żydowska przekazywała ok. 2,500 zł, Urząd Wojewódzki tysiąc, zaś 2 do 3 tysięcy pochodziło z różnego rodzaju zbiórek i imprez. W powyższym zestawieniu uwagę zwraca bardzo niska kwota dotacji od Gminy Żydowskiej, za co Rada Gminy była ostro atakowana przez środowisko lubelskich bundowców. „Znalazłoby się tam nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych – komentowała »Lubliner Sztyme« (19.07.1929) – ale gdy idzie o taką drobnostkę, jak ratowanie zdrowia wynędzniałych dzieci, kasa Gminy zamknięta jest na tysiąc spustów. Cóż, w takiej sytuacji ubogie matki muszą wysupłać kilka złotych na pomoc dla półkolonii”. Stan rzeczy nie uległ większej zmianie również pod koniec lat 30., kiedy oprócz półkolonii i wszystkich innych swoich aktywności TOZ organizował także szeroko zakrojoną akcję dożywiania dzieci w wieku szkolnym. – „Dożywianie ponad 500 dzieci kosztuje około 1000 zł miesięcznie – wyjaśnił Herszenhorn, zagadnięty przez dziennikarza »Lubliner Sztyme« (11.02.1938). – Koszt śniadania to 9 groszy, z czego od 1 do 5 groszy wpłacają dzieci, resztę pokrywa TOZ. Pieniądze pochodzą częściowo z centrali, częściowo z Komitetu Opieki nad Dziećmi i Młodzieżą, pozostała suma z kasy naszego oddziału. – A Gmina? – dopytywał dziennikarz – W październiku Gmina obiecała nam 150 zł, ale jak dotąd nie otrzymaliśmy od nich żadnych pieniędzy”.

Przy tym niemal cała działalność TOZ-u była deficytowa – o ile przykładowo Stacja Opieki nad Matką i Dzieckiem w 1929 roku generowała przychody w wysokości ok. 16,000 zł, to jej utrzymanie kosztowało już ponad 18,000 zł. W preliminarzu budżetowym na rok 1930 w kasie TOZ-u brakowało prawie 60,000 zł, więc dziurę zasypywano pożyczkami. Koszty społeczne tworzone dzień w dzień przez nędzę lubelskiego Podzamcza przewyższały jednak wszelkie możliwe odsetki, dlatego co roku konsekwentnie organizowano półkolonie i zwiększano liczbę przyjmowanych na nie dzieci.

Budynek przy ul. Krawieckiej. Z takich domów pochodziła duża część dzieci uczestniczących w półkoloniach, fot. Stanisław Jacek Magierski (ze zbiorów rodziny Magierskich).
Budynek przy ul. Krawieckiej. Z takich domów pochodziła duża część dzieci uczestniczących w półkoloniach, fot. Stanisław Jacek Magierski (ze zbiorów rodziny Magierskich).
Wśród dzieci z Krawieckiej

Kiedy codziennie rano dzieci przychodziły na Sienną, „zielony plac półkolonijny zaczynał rozbrzmiewać śpiewem, wrzawą i śmiechem tysiąca Szlomków, Joselków i Sarć – pisał A Junger – A gdy tylko jedno z tysiąca dzieci wydało z siebie choćby chichot, zaraz cały plac wypełniał się salwami gromkiego śmiechu”. Po sprawdzeniu obecności następował przegląd higieny, a od 1934 roku kąpiel – czasem pierwsza od dawna – w pobudowanych na placu prysznicach i basenach. Po przydzieleniu do odpowiednich grup wiekowych wychowawcy zarządzali nowoczesną wówczas gimnastykę szwedzką i kąpiele słoneczne (ile spośród tych dzieci całymi dniami przesiadywało w piwnicach lub dusznych chederach bez okien?). Potem śniadanie – po białej bułce z masłem i szklance mleka lub kakao dla każdego dziecka. Dzień wypełniały gry i zabawy edukacyjne oraz pogadanki z nauczycielami, pracującymi na koloniach za półdarmo. „Dostawali bardzo, że tak powiem, maluchną pensję, bo nie było z czego płacić – wspominał Aleksander Szryft – To byli ludzie, którzy przez cały rok pracowali w szkołach, w przedszkolach gdzieś, a podczas ferii letnich sobie dorabiali. To byli bardzo oddani ludzie”. „Personel składał się z nauczycieli naszej szkoły im. Pereca, zespołu wychowawczego Cukunftu oraz sportowców z klubu Jutrznia-Morgensztern” – opowiadał Josef Fraind.

Jedną z wychowawczyń na półkoloniach była Mira Szuwal, która zapamiętała: „Myśmy się tymi dziećmi zajmowali. Dzieci dostawały 3 razy jedzenie: śniadanie, a później było picie i takie ciastko, a później był obiad, obiad ja też tam jadłam. Dzielili mydło i różne rzeczy dla dzieci, przybory szkolne, bo rodziny nie mogły kupić. Doktor Herszenhorn zamykał swoją klinikę zupełnie i to było jego zajęcie, półkolonie dla biednych dzieci w wakacje. Co dwa tygodnie zmieniały się dzieci, myśmy pracowały dwa miesiące tam. Opieka, dzieci były szczęśliwe, zabawy, jedzenie dobre. Pracowała tam ze mną Klajman, ona mieszkała na Jezuickiej ulicy, jej brat grał na skrzypkach. Wiele ich jeszcze było tam, jedna się nazywała Mela… zapomniałam jej nazwiska, ona nie została przy życiu. Pracowali też mężczyźni, jeden z nich nazywał się Słuszny, on pracował z nami razem. Były w Lublinie różne takie związki, opieka społeczna, ale ta półkolonia… to było coś”.

Mira Szuwal z koleżankami-wychowawczyniami na lubelskich półkoloniach (ze zbiorów Miry Szuwal).
Mira Szuwal z koleżankami-wychowawczyniami na lubelskich półkoloniach (ze zbiorów Miry Szuwal).

Kiedy zegar wybijał 14, wśród dzieci zaczynało panować szczególne poruszenie, zbliżał się bowiem jeden z najbardziej ekscytujących punktów dnia – obiad. Ogólna wrzawa szybko ustępowała wartkiej melodii łyżek i widelców stukających o naczynia, która przez kilkanaście następnych minut niosła się po całej okolicy. Do 1934 roku półkolonijna kuchnia znajdowała się w należącym do Gminy Żydowskiej budynku przy Krawieckiej 41, dawnej fabryce papierosów Krasuckiego. W porze obiadowej trzeba było albo przejść z kilkuset dziećmi na Krawiecką, albo zanieść obiady na plac, do szopy, która zamieniała się w jadalnię. „Ta kuchnia istniała i funkcjonowała tylko przez te dwa miesiące, kiedy działała ta kolonia – wspominał Szryft – Ale oni się starali rozwiązać ten problem: bo jak gotowali na Krawieckiej, to potrzebowali przenieść to na Sienną – to był kawał drogi. I był taki jeden zdrowy facet, który dźwigał te kotły. Z jednej i z drugiej strony zupa. Nie wiem jak oni zmobilizowali pieniądze, ale w ostatnich latach udało im się zbudować kuchnię na tym placu, na Siennej ulicy. I to było wielkie ułatwienie dla kierownictwa”. „Świetne jedzenie tam było – wspominała Szuwal – tam przyszli gotować kucharze, którzy na co dzień gotowali na śluby”.

„Pamiętam jednego lekarza – opowiadała Cypora Borensztejn – on należał do Bundu, Szlomo Herszenhorn. On zajmował się półkolonią. Dzieci dostawały bułeczkę i kakao, i mleko, i obiad. Opowiadają, że to wszystko on urządzał. Że on zaglądał do kuchni, żeby te, które zajmują się gotowaniem… żeby nie ukradli, że to wszystko dla dzieci. On ważył każde dziecko przed kolonią i po kolonii, ile nabyło. To był nadzwyczajny człowiek”. Większość dzieci uczestniczących w półkoloniach przybierała na wadze około kilograma, ale zdarzało się, że po 2, 3 i więcej. Najedzone i wypoczęte wracały na noc do swoich domów. „Głośno niesie się radosny refren wymyślonego przez nie kolonijnego hymnu – pisał A Junger – Śpiew tysiąca dzieci z Krawieckiej, z ubogich, brudnych ulic i ciemnych mieszkań, z nędzy i biedy, które śpiewają o słońcu i radości:

Nasze półkolonie –

słońca pełne i kochane!

Przyjdzie gość z Krawieckiej

i na nogi rychło stanie!

Och, półkolonie –

naszego TOZ-u, hej!

Apel, kąpiel, śniadanie, obiad,

to jest życie, to jest dzień!”.

O Symsze Płachcie i Kenie Maynardzie

Tuż po śniadaniu każda z grup siadała wokół swojego wychowawcy, a plac zaczynał przypominać łąkę pełną gigantycznych, różnobarwnych kwiatów. Nadchodził czas opowiadania bajek, jedynego bogactwa ubogich dzieci. „Wszystkie znają bajki i wszystkie chcą opowiadać – relacjonował A Junger – W oczach jarzą im się iskierki, jeszcze chwila a całkiem poniosą je skrzydła fantazji”. Ale każde z dzieci miało nieco inną bajkę do opowiedzenia, podobnie jak odmienne były świat i środowisko, w których wzrastały.

Jednym z nich był czarnowłosy Mojszele z mysimi oczkami, który chodził do Szkoły Powszechnej. Godzinami mógł opowiadać o bohaterze, który walczył na wojnie w różnych bitwach za ojczyznę. Albo o królewnach i królewiczach, którzy żyli w zaczarowanych pałacach i umieli latać jak ptaki. A chociaż opowiadał po żydowsku, to mówił bajkes (zamiast majses), bohater (zamiast giber), gewalczet (zamiast gekemft), wojne (zamiast krig lub milchome), królewnes, królewiczes, bitwes i tak dalej. W głowach wielu dzieci z półkolonii roiło się od wojen i bitew, poświęceń i triumfów. „Kiedy się na to patrzy i tego słucha – konstatował smutno A Junger – mimowolnie błyska w głowie myśl: czy wyrosną na coś więcej niż tworzywo wojny i mięso armatnie?”.

Każde z tych dzieci miało inną bajkę do opowiedzenia, fotografia z kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4.
Każde z tych dzieci miało inną bajkę do opowiedzenia, fotografia z kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4.

Zupełnie inne bajki opowiadał 11-letni Chaimek, mały, smukły chłopczyk, który uczył się w religijnej Talmud-Torze. On znał straszne bajki: o demonach, które czają się na strychach i przemieniają raz w koty, raz w kozy. Albo o biednym Żydku, który chodził po domach i utrzymywał się tylko z otrzymanej jałmużny, a w zamian za to na „tamtym świecie” został wynagrodzony wszystkimi możliwymi łaskami. Znał też radosne bajki: o Symsze Płachcie, który oszukał trzech chłopów, o Froimie Grejdigerze, o Herszlu z Ostropola i innych postaciach z żydowskiego folkloru, które dla wielu tych dzieci były równie prawdziwe, jak one same.

Jeszcze inne historie rozpalały wyobraźnię Szlomka ze Szkoły Ludowej. Niemal na pamięć znał opowiadania Icchoka Lejba Pereca (patrona swojej szkoły) albo bajki Szolema Alejchema o skrzypkach czy scyzoryku. Ale też inne – dodawał z dumą bundowski dziennikarz – o amerykańskim socjaliście Eugene Victorze Debsie, który całe lata spędził w więzieniu za antywojenne wystąpienia, o rosyjskiej rewolucjonistce Wierze Figner, o Hirszu Lekercie, który próbował zgładzić wileńskiego generał-gubernatora, o Bejniszu Michalewiczu i innych działaczach robotniczych.

Okładka książki Dos meserl (Scyzoryk) Szolema Alejchema, jednej z pierwszych nowożytnych powieści dla dzieci w języku jidysz (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Yiddish Book Center).
Okładka książki „Dos meserl” („Scyzoryk”) Szolema Alejchema, jednej z pierwszych nowożytnych powieści dla dzieci w języku jidysz (ze zbiorów i dzięki uprzejmości Yiddish Book Center).

Bardzo popularne były wśród dzieci także bajki o cesarzach – złych, dobrych, miłosiernych albo srogich. „Monarchowie wystawili sobie piękne świadectwo – komentował dziennikarz – z historii ich wygnano, a żyją wyłącznie w dziecięcych opowiastkach”. Szczególnym uwielbieniem cieszyły się jednak ekscytujące historie rodem z Dzikiego Zachodu. „Oto pewien mały rudzielec – pisał dalej A Junger – opowiada o meksykańskim kowboju Kenie Maynardzie i jego koniu Tarzanie, który wiernie służył swojemu panu i pomagał mu we wszystkich trudach. Dzieci siedzą nadstawiając uszu i co rusz podskakują na co ciekawszych momentach, krzycząc: – O, ja cię! Ale bohater! Ale koń! […] Najpiękniejszą z bajek – dodawał – są jednak one, te tysiąc dzieci z Lublina, które każdego dnia wypełniają zielony plac półkolonijny radością i szczęściem. Zapierająca dech w piersiach bajeczka opowiadana w odmętach lubelskiej biedy”.

Ale bohater! Ale koń! Ken Maynard ze swoim wiernym towarzyszem Tarzanem (Wikimedia Commons).
Ale bohater! Ale koń! Ken Maynard ze swoim wiernym towarzyszem Tarzanem (Wikimedia Commons).
„Radio” mówi

Codziennie przed południem na półkoloniach ukazywała się redagowana przez dzieci gazetka w języku żydowskim – „Undzer Radio”, czyli „Nasze Radio”. Po wspólnej gimnastyce starsze grupy zbierały się w szopie (tej samej, która służyła za jadalnię), skąd odczytywano do mikrofonów najnowszy numer „Radia”, puszczany następnie przez głośniki zainstalowane na placu. W ten sposób radiowęzeł przy Siennej dawał złudzenie prawdziwych audycji radiowych w jidysz, które na falach Polskiego Radia pojawiły się dopiero po II wojnie światowej.

– „Halo, halo! – ogłaszał spiker czytający »Nowiny ze świata« – Dzisiejsze wydania donoszą o wielkim odkryciu, którego dokonał ostatnio pewien naukowiec. Znalazł on bowiem rośliny, które mają własność przyciągania podobną do magnesu. Od redakcji: Dobrze by było, żeby każdy nauczyciel z półkolonii nabył taką roślinę, dzięki czemu miałby dzieci stale przy sobie.

– Tu mówi korespondent z Francji – nadawano dalej – Dzień 14 lipca przebiegł spokojnie, francuskie masy ludowe przysięgły walkę z faszyzmem. – W Niemczech stale zaostrzają się antysemickie wybryki. W Berlinie miał miejsce kolejny haniebny pogrom żydowski. – Pozdrowienia z odległych Chin. W wyniku powodzi w dolinie rzeki Jangcy Kiang zginęły setki tysięcy ludzi. – W wielu krajach trwają gorączkowe przygotowania do wojny. Wojna oznacza mordowanie ludzi. Dzieci z półkolonii nie chcą wojny”.

Oprócz wiadomości ze świata, „Radio” nadawało humorystyczną kronikę półkolonii, w której – jak w krzywym zwierciadle – odbijał się ten niepowtarzalny dziecięcy świat przy Siennej.

– „Wczoraj w grupie pierwszej pewien chłopiec tak łapczywie zabrał się do jedzenia, że razem z zupą połknął łyżkę – relacjonował spiker – Jak się dowiedzieliśmy, lubelscy szewcy zarządzili protest przeciwko TOZ-owi, ponieważ tracą przez niego zarobek. Dlaczego? Otóż chłopcy z trzeciej grupy chodzą na rękach. – Pies, który mieszka po drugiej stronie płotu nieopodal pierwszej i drugiej grupy zwrócił się do »Radia« z prośbą: chciałby uprzejmie prosić aby dzieci pozwoliły mu stać za płotem i słuchać bajek, które opowiadają. Nie uiścił co prawda 3 zł na rzecz TOZ-u, ale dlaczego nie mógłby posłuchać bajek?”.

Kolonijna gazetka posiadała także szereg innych rubryk, między innymi „Odpowiedzi redakcji” oraz „Życzenia i pomysły”.

– „Według naszych informacji poranna kawa była rozwodniona z powodu powodzi w Chinach. – Dlaczego zupa była wczoraj przypalona? – pytało któreś z dzieci – Prawdopodobnie ma to związek z wielkimi upałami, które w tym tygodniu nawiedziły Amerykę – odpowiadała redakcja. Albo: – Dziewczynka z dziewiątej grupy pyta czy przepraszam to żydowskie słowo. Redakcja »Radia« odpowiada: Przepraszamy, dziewczynko, ale jesteś w błędzie. Po żydowsku mówi się zaj mojchl, musisz douczyć się żydowskiego”.

„Mame”, czyli „mama” – strony z elementarza w języku żydowskim (Internet Archive).
„Mame”, czyli „mama” – strony z elementarza w języku żydowskim (Internet Archive).

Innym razem „Radio” życzyło dzieciom z siódmej grupy żeby po zakończeniu półkolonii potrafiły powiedzieć zdanie po żydowsku składające się z 10 wyrazów, w którym 9 i pół wyrazu nie będzie po polsku. Rozważano także zasadzenie własnego lasu, żeby nigdy nie zabrakło jagód do pierogów, a także dyskutowano wniosek o utworzenie osobnej grupy o nazwie P.P., czyli podwójne porcje, do której uczęszczać miały osoby, dla których szklaneczka kawy i miska zupy to tylko „coś na ząb”. – „Powstał pomysł wspólnego nauczenia się przez wszystkie dzieci szlagieru Ja mam czas, ja poczekam – ogłaszano z szopy przy Siennej – Śpiewać będzie się zarówno podczas kąpieli, śniadania, obiadu oraz powrotu do domów”.

Przynajmniej jeden numer „Naszego Radia” ukazał się drukiem. 4 sierpnia 1935 roku, z okazji 10-lecia lubelskich półkolonii, gazetkę odbito w niemałym nakładzie 1500 egzemplarzy. Nie wiadomo, czy jakikolwiek zachował się do naszych czasów, ale cytowane powyżej fragmenty przedrukowane w „Lubliner Sztyme” pochodzą właśnie z 1935 roku. Pisemko o takiej samej nazwie tworzyły również dzieci z żydowskiego Sanatorium im. Włodzimierza Medema w Miedzeszynie pod Warszawą, ośrodka przeciwgruźliczego, rozsławionego przez fabularyzowany film Aleksandra Forda Mir kumen on (dosł. Nadchodzimy, w polskiej kinematografii znany pod tytułem Droga młodych) z 1936 roku. Podobnie jak w Sanatorium im. Medema, podczas lubelskich półkolonii dużą wagę przykładano do rozbudzania w dzieciach postaw obywatelskich, współpracy i przedsiębiorczości. Przy Siennej dzieci organizowały swój własny samorząd z szeregiem sekcji, działów i należnych im obowiązków. W swoim prasowo-radiowym organie samorząd umieszczał przykładowo ogłoszenia o rzeczach znalezionych lub zgubionych czy komunikaty z sekcji gazetek ściennych albo biblioteki, urządzonej własnymi siłami przez podopiecznych TOZ-u. Próbowano także zacieśniać więzi z Polakami i zasypywać wzajemną nieufność. W sierpniu 1938 roku grupa polskich dzieci z kolonii miejskich w Bronowicach odwiedziła Sienną. Urządzono wspólne zabawy, przyjacielski turniej w dwa ognie, a kilka dni później delegacja z Siennej gościła na Bronowicach.

Drzewo samorządu dziecięcego z sanatorium w Miedzeszynie. Z Ogólnego Zgromadzenia Dzieci (ziemia) wyrasta Rada Dziecięca (pień), z niej natomiast gałęzie Higieny, Gospodarki, Kultury i Przyrody oraz pomniejsze gałązki Mycia Rąk, Przyjmowania Gości, Pracowni Biologicznej, Czystości Toalet, „Naszego Radia” i wiele innych (Medem Sanatorje in Miedzeszyn, 1932, Internet Archive).
Drzewo samorządu dziecięcego z sanatorium w Miedzeszynie. Z Ogólnego Zgromadzenia Dzieci (ziemia) wyrasta Rada Dziecięca (pień), z niej natomiast gałęzie Higieny, Gospodarki, Kultury i Przyrody oraz pomniejsze gałązki Mycia Rąk, Przyjmowania Gości, Pracowni Biologicznej, Czystości Toalet, „Naszego Radia” i wiele innych („Medem Sanatorje in Miedzeszyn”, 1932, Internet Archive).
Lubelscy Korczakowie

W swoich wspomnieniach Majn Lublin, bilder funem lebns-sztajger fun Jidn in farmilchomedikn Pojln, w 1989 roku wydanych również w języku polskim, Róża Fiszman-Sznajdman zanotowała: „Po likwidacji gimnazjum Szperowej zaktualizowało się moje przeniesienie do Gimnazjum Humanistycznego. I wtedy Chaim-Jankiel [Śpiewak] poprzez swojego brata, Fiszla, członka zarządu szkoły, pomógł mi uzyskać ulgę w opłacie czesnego. Tylko dzięki tej pomocy mogłam kontynuować naukę. Dalszą pokaźną pomoc od Śpiewaków otrzymałam ostatniego lata przed wybuchem drugiej wojny światowej, gdy za ich pośrednictwem zdobyłam pracę na półkolonii.

Półkolonie letnie dla biednych dzieci w Lublinie organizowało Towarzystwo Ochrony Zdrowia (TOZ) wykorzystując na nie łąki Kalinowszczyzny. W najcięższych warunkach, pod gołym niebem pracowali tam nauczyciele szkoły żydowskiej (Ciszo). Z pracy wakacyjnej nie mogli zrezygnować, ponieważ pensje mieli bardzo niskie, poza tym nigdy nie otrzymywali ich w ustalonym terminie, a nierzadko nawet w postaci weksli płatników gminy żydowskiej, dość często nie wykupywanych przez dłużników.

W mojej sytuacji, kiedy innych możliwości zarobkowania nie mogłam oczekiwać, praca na kolonii była wielką pomocą. Chaim-Jankiel był spowinowacony z doktorem Herszenhornem, »duszą« półkolonii. W ogóle doktor Herszenhorn był człowiekiem, który całe swoje życie poświęcił organizowaniu pomocy dla żydowskiej biedoty, zaniedbując swoją prywatną praktykę lekarską. Cały swój czas poświęcał pracy społecznej, szczególnie TOZ i półkolonii, gdzie latem przez trzy tygodnie najbiedniejsze dzieci mogły zjeść do syta. Śpiewakom udało się nakłonić doktora Herszenhorna, by mnie zatrudnił jako wychowawczynię grupy. Pracując trzy tygodnie na tej kolonii zarobiłam 75 złotych. Z tą sumą opuściłam w 1939 roku Lublin mojego dzieciństwa i młodości (R. Fiszman-Sznajdman, Mój Lublin, Lublin 1989, s. 22)”.

Oprócz dr. Herszenhorna, dla którego „treścią życia było umiłowanie prostych ludzi” – jak głosi inskrypcja wyryta na jego nagrobku w Melbourne – w organizację półkolonii zaangażowany był cały szereg, często anonimowych, lekarzy, wychowawców, działaczy sportowych czy w końcu kucharzy i obsługi zaplecza technicznego. Wśród nich znajdowali się między innymi wspomniany dr Hersz Mandelbaum, dr Mieczysław Cukierfajn (sekretarz TOZ-u) czy dr Hersz Tenenbaum.

O ostatnim swoje wspomnienie zanotował cytowany wcześniej Michał Wajsman. „Nigdy o nim nie zapomnę – pisał w 2002 roku na łamach »Kol Lublin« – Doktor Tenenbaum należał do ludzi nieco innego formatu niż Herszenhorn i nie angażował się w życie społeczno-polityczne. Był on jednak także prawdziwym lekarzem ludowym o wielkim żydowskim sercu. Do każdego chorego dziecka przyjeżdżał dorożką, zawsze z tym samym dorożkarzem Polakiem, który znał nas wszystkich i rozmawiał z nami po żydowsku. Wmawiał nam zresztą, że nawet jego koń rozumie jidysz… Doktor Tenenbaum nie budził w nas lęku. Rozmawiał z nami soczystym językiem żydowskiej ulicy, pamiętał wszystkie nasze imiona i zawsze się uśmiechał, nawet wtedy, kiedy naprawdę nie było do śmiechu… Osłuchiwał nas, sprawdzał puls i zaglądał do gardła – tylko wtedy trochę się baliśmy. Wydaje mi się, że zawsze wypisywał taką samą i zawsze najtańszą receptę, która o dziwo za każdym razem pomagała. Pamiętam, że mówiło się, że Tenenbaum był niegdyś lekarzem wojskowym i służył w carskiej armii. Kiedy byłem dzieckiem, wyglądał w moich oczach na bardzo starego, a w rzeczywistości miał może z 50 lat”.

Lekarze ze szpitala żydowskiego w Lublinie, wśród nich dr Hersz Mandelbaum – pierwszy od lewej w dolnym rzędzie – i dr Mieczysław Cukierfajn – pierwszy od prawej w drugim rzędzie (Almanach gmin żydowskich w Polsce, 1939).
Lekarze ze szpitala żydowskiego w Lublinie, wśród nich dr Hersz Mandelbaum – pierwszy od lewej w dolnym rzędzie – i dr Mieczysław Cukierfajn – pierwszy od prawej w drugim rzędzie („Almanach gmin żydowskich w Polsce”, 1939).

Każdego roku lubelskie półkolonie kończyły się wielką uroczystością z udziałem organizatorów i nauczycieli, sportowców z żydowskich klubów sportowych, orkiestr i chórów, a przede wszystkim podopiecznych TOZ-u i ich rodziców. „To był niezapomniany widok” – pisał Wajsman, a Josef Fraind wspominał: „Impreza przy zakończeniu tej kolonii to było coś pięknego! Tysiąc, tysiąc dwieście dzieci na polu, wszyscy razem robią przy dźwiękach orkiestry gimnastykę. A tym całym zespołem gimnastycznym kierował Rozenwajn, który z zawodu był krawcem, ale nie miał nigdy serca do siedzenia na krześle i szycia”.

„Dziś w telewizji – pisał Wajsman – oglądamy widowiskowe parady podczas olimpiad, niesamowite efekty świetlne i cuda techniki, tańce i przeróżne popisy do taktu pięknej muzyki, na które wydaje się miliony dolarów. W owych czasach nie było w Lublinie ani żadnej techniki, ani tym bardziej dolarów, ale na zakończenie półkolonii udawało się zorganizować naprawdę znakomitą uroczystość. Dla nas, dzieci, była to niesamowita frajda, a wszystko to było zasługą Rozenwajna”.

Rozenwajn (pierwszy od lewej) z grupą dziewcząt i chłopców z klubu Jutrznia-Morgensztern w 1930 r. („Kol Lublin”, 1979).
Rozenwajn (pierwszy od lewej) z grupą dziewcząt i chłopców z klubu Jutrznia-Morgensztern w 1930 r. („Kol Lublin”, 1979).

Dawid Rozenwajn, który w latach 30. miał 25, może 30 lat był jednym z najbardziej oddanych i zapalonych żydowskich działaczy sportowych w przedwojennym Lublinie. Nie miał w tym kierunku żadnego wykształcenia, nie był teoretykiem, ale razem z dziewczętami i chłopcami z klubu Jutrznia-Morgensztern całymi dniami trenował w Domu Żołnierza lub żydowskich szkołach, wiedział wszystko na temat ruchu sportowego i gdyby żył dzisiaj – wspominał Fraind – byłby zapewne światowej klasy działaczem sportowym. Kilka lat po II wojnie światowej Michał Wajsman niespodziewanie spotkał Rozenwajna we Wrocławiu. Wyglądał biednie, ubrany w wytarty mundur wojskowy. W armii przeżył wojnę, ale w 1948 roku był już zdemobilizowany, a mundur był jedynym, co posiadał. Okazało się, że mieszka z Niemką, żoną żołnierza Wehrmachtu i jej synami, którzy nie zostali jeszcze wysiedleni do Niemiec. „Błagał mnie – pisał Wajsman – żebym mu jakoś pomógł, żeby ona i jej dzieci, może dwu, trzyletni chłopcy o blond włosach, mogli dalej mieszkać z nim we Wrocławiu. Dawidzie, zagadnąłem go po żydowsku, pamiętasz dzieci z lubelskich półkolonii? Pamiętasz chłopaków ze Skifu albo z naszej szkoły i to, co zrobili im Niemcy? Odpowiedział: Jak mógłbym zapomnieć? Przecież to były moje dzieci… moi uczniowie… Ale czy chłopcy tej kobiety czymś zawinili? Mają cierpieć za grzechy swoich rodziców? Czy tego uczyliśmy cię w Szkole Ludowej w Lublinie?”.

Do 1939 roku przez półkolonie przeszło kilka tysięcy dziewczynek i chłopców z Lublina. Organizatorzy reprezentowali całe spektrum żydowskiej sceny politycznej, ale dla TOZ-u nie miało żadnego znaczenia czy rodzice dziecka byli z prawa czy z lewa albo czy posyłali dzieci do świeckiej, polskiej lub religijnej szkoły. Była to doprawdy Rzeczpospolita Dzieci – jak pisano o półkoloniach w przedwojennej prasie – z własnym terytorium, samorządem i obywatelami. Większość z nich pochodziła z najuboższych i wykluczonych warstw, ale oprócz zaspokajania potrzeb podstawowych – jak posiłki czy chociażby kąpiel – dostawały szansę na coś znacznie ważniejszego: rozwój, a w przyszłości: na wyrwanie się z kleszczy bezlitosnego Podzamcza. Chociaż Krawiecka znikła z mapy miasta, także dzisiaj są w Lublinie ulice i osiedla, do których prawie nikt zagląda i z których mało kto się wydostaje. Bieda wymieciona z centrum i pochowana w bramach pozostaje biedą, zaś nędza lubelskich dzieci – nędzą całego miasta.


* * *

Oś tekstu stanowią obszerne cytaty i parafrazy z 3-odcinkowego reportażu A Jungera z 1935 roku, uzupełnione artykułami z przedwojennej prasy żydowskiej, dokumentami archiwalnymi oraz wspomnieniami.

ŹRÓDŁA:

Artykuły z przedwojennej prasy:

  1. A Junger, Cwiszn kinder fun Krawiecke… (ojf der halb-kolonie fun „toz”), „Lubliner Sztyme”, 12.07.1935; tenże, In der kinder-republik fun „toz”, „Lubliner Sztyme”, 19.07.1935; tenże, Der radio redt (in der kinder-republik fun „toz”), „Lubliner Sztyme”, 26.07.1935.
  2. A tate fun 500 kinder… (lubliner reportaż), „Lubliner Sztyme”, 11.02.1938.
  3. Iber 300 folks-kinder ojf der halb-kolonie fun „toz”, „Lubliner Sztyme”, 19.07.1929.
  4. Ojf der halb-kolonie fun „toz”, „Lubliner Sztyme”, 06.07.1934.
  5. Pojlisze kinder cu-gast ojf der halb-kolonie fun „toz”, „Lubliner Sztyme”, 05.08.1938.

Archiwalia:

  1. APL, Starostwo Grodzkie Lubelskie, sygn. 43, Towarzystwo Ochrony Zdrowia Ludności Żydowskie w Polsce „T.O.Z.”.
  2. UWDW, nr 30, 3 sierpnia 1935, s. 599, poz. 7094, za: A. Kopciowski, Wos hert zich in der prowinc? Prasa żydowska na Lubelszczyźnie i jej największy dziennik „Lubliner Tugblat”, Lublin 2015, s. 104.

Wspomnienia i relacje:

  1. Relacja Cypory Borensztajn, OBGTNN, 19.12.2006.
  2. Relacja Josefa Frainda, OBGTNN, 17.12.2006.
  3. Relacja Aleksandra Szryfta, OBGTNN, 25.01.2001.
  4. Relacja Miry Szuwal (Shuval), OBGTNN, 21.12.2006.
  5. M. Lubliner [M. Wajsman], Mój lubelski „Bund”, 1981, maszynopis.
  6. Tenże, Lubliner gojroles, „Kol Lublin”, nr 38, 2002.