Sarcia Skarpeciara, Blond Jadźka, Kulawa Dwojra i inne dziewczyny z dzielnicy
„Płeć? Żeńska. Już niejednokrotnie w mem życiu żałowałam tego” – tymi słowami 20-letnia wówczas „pani Zosia”, wychowawczyni w Ochronce Żydowskiej w Krakowie rozpoczęła swoją historię, nadesłaną w 1934 roku na konkurs autobiografii żydowskiej młodzieży. Życie kobiet w przedwojennej Polsce nie było usłane różami, a w mieście tak biednym jak Lublin więcej niż szczęścia było w nim łez i goryczy. Wśród Żydów, szczególnie tych tradycyjnych, ciężar utrzymania całej rodziny spoczywał często na barkach Żydówek. Ile te barki mogły unieść, nie uniósłby żaden ze sławnych przed wojną tragarzy. Ale i one z czasem słabły, a coraz to nowe razy i nędza nierzadko popychały je do ostateczności.
Zniszczone i połamane fotografie przedstawiające anonimowe kobiety. Z kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4.
Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?
Gorzką historię pewnej Sarci Skarpeciary z Bychawskiej wiosną 1928 roku opisała gazeta „Lubliner Tugblat”. Kiedy Sarci zmarła matka, a ojciec wyjechał do Warszawy, gdzie najął się do służby u zastępcy rabina, ona – dziewczątko pewnie trzynasto, góra czternastoletnie – przyuczyła się robienia skarpet. Całymi dniami plotła skarpety i pończochy, by ze swojej skromnej pensyjki utrzymać siebie i dwie młodsze siostrzyczki. Z czasem zaczęła doskwierać jej jednak samotność i właśnie wtedy w jej życiu pojawił się niejaki P–N. Nie miał żadnego fachu i każda praca była mu obcą. Twierdził, że robotnik jest nikim i skazany jest na życie w nędzy, więc nigdy nie zamierzał pracować. Przekonanie to wyniósł z domu i to nie byle jakiego. Pochodził bowiem z „wyższych sfer”, był może wnukiem albo prawnukiem jakiegoś rabina, może krewnym rzezaka albo po prostu synem gorliwego chasyda. Tak czy inaczej zawrócił dziewczynie w głowie. Dlaczego miałby nie być moim chłopcem? – myślała sobie Sarcia – Pochodzi przecież ze szlachetnej rodziny, a szlachetne serce – jak stale powtarzała jej matka – jest cenniejsze od szlachetnych kamieni. Dziewczyna wzięła go do siebie, żywiła go, łożyła na jego utrzymanie i dawała mu kieszonkowe. „Małego księcia” trzeba było przecież ubrać, wysłać czasem do kina czy teatru i zapewnić wszystko inne, czego potrzeba chłopcu – jak sądziła – w jej wieku. Sąsiedzi z Bychawskiej plotkowali co prawda, że „chłopiec” wygląda raczej na wyrośniętego „chłopa”, ale serce zakochanej dziewczyny pozostawało głuche na tego rodzaju uwagi.
Minęło 8 lat. On doskonalił się w szlachetności, a ona dalej niestrudzenie plotła skarpety. Któregoś dnia chłopak oświadczył, że dość już się ze sobą nachodzili i czas pomyśleć w końcu o ślubie. Ją co prawda od dawna uwierało już to długie narzeczeństwo, ale wstydziła się przyznać, że chciałaby wyjść za mąż. Dziewczyna wyłożyła kilkaset ciężko zarobionych i z trudem zaoszczędzonych złotych. Kilkaset – odkładanych latami z pensji służącego – przysłał jej ojciec i tym sposobem młody „szlachcic” dostał do kieszeni całkiem pokaźną sumkę, za którą miał wszystko zorganizować. Ale kiedy niedoszły pan młody zaczął prowadzać się z taką ilością gotówki, poczuł się doprawdy jak nie byle kto. Doszedł do wniosku, że jest coś na rzeczy w tym, co mówi jego mądra i szlachetna mama, że czas już zerwać z tą pokojówczyną, córką służącego i nędzarką. Jest wszak złotym, szlachetnym młodzieńcem, a takiego towaru jak on szuka się ze świecą! Niby dlaczego – powtarzał w głowie słowa mamy – ma wydać całe to „jego” bogactwo na pierwszą lepszą, w dodatku byle skarpeciarę? Powinna raczej dziękować Bogu, że wytrzymywał z nią przez ostatnie 8 lat.
W lutym 1928 roku szlachetny P–N w tajemnicy przed Sarcią zaręczył się w Kurowie. Uzyskał nareszcie porządną narzeczoną i jeszcze porządniejszy posag (nie jakiś kilkusetzłotowy bilon), a do tego pokój z kuchnią u teściów, wikt i opierunek i co tylko trzeba na kilka lat z góry. Za pieniądze od Sarci kupił narzeczonej z Kurowa złoty łańcuszek, drogi pierścionek z kolorowym oczkiem i inne prezenty, na które zasługiwała porządna dziewczyna. Jego mama, która miała nie tylko głowę na karku, ale i żyłkę do interesu, poradziła „chłopcu”, by pod różnymi pretekstami dalej wyciągał od Sarci pieniądze, a jeśli „skarpeciarzyna” się o nie kiedykolwiek upomni, odda jej nawet z procentem po ślubie. Rzecz jasna w Kurowie.
Intryga w końcu wyszła na jaw. Kiedy uboga Sarcia dowiedziała się, co chłopak zrobił z jej pieniędzmi i sercem, chwyciła butelkę stężonego kwasu octowego – wówczas taniego i łatwo dostępnego eliksiru samobójczyń. Historia potoczyłaby się inaczej, gdyby nie młodsza siostra, która w ostatniej chwili powstrzymała ją przed wypiciem esencji. Kiedy Sarcia się uspokoiła i przemyślała wszystko, postanowiła, zamiast pogrążać się w rozpaczy, dochodzić sprawiedliwości. Następnego dnia jej młodsza siostra przypadkiem spotkała na ulicy niedoszłego szwagra i zażądała natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Nieźleś urządził swoją pannę – zawołała – szkoda tylko, że za pieniądze mojej siostry! Mogłeś za nie kupować prezenty i jechać do Kurowa na zaręczyny, to z posagu możesz oddać siostrze dług. Po chwili pojawiła się również Sarcia, która rzuciła pod jego adresem kilka naprawdę gorzkich obelg. Szlachetnemu P–N bardzo nie w smak były te zaczepki, zawołał więc na pomoc swoją siostrę, która pięścią dała dziewczynom do zrozumienia, że takich chłopców bezkarnie się nie obraża. Obie wróciły do domu z podbitymi oczami, a artykuł, o który poprosili redakcję „Lubliner Tugblat” sąsiedzi z Bychawskiej, ukoił może część urażonej dumy, ale na pewno nie złamane serce.
Prawo pożądania
Zaledwie kilka miesięcy później prasa żyła historią innej dziewczyny. W lipcu 1928 roku w Warszawie gruchnęła wiadomość, że zwolniono z aresztu kilku handlarzy kobiet, za których poręczyła niejaka Blond Jadźka. Wśród aresztowanych a następnie zwolnionych byli Chaim Brudas, Abram Marczyk (herszt szajki, szerzej znany jako Tokarz), Mojsze Aszer (Mojsze Tof) i jego brat Lejzor Aszer (Szczapa), wszyscy na stałe mieszkający w Argentynie. Ostatni z nich miał być „koszernym” mężczyzną Blond Jadźki, który wyratował ją od nierządu i uwolnił od warszawskiego alfonsa Chaima Sapirsztajna, czyli Wysokiego Hermana. Cała ta historia była zdaje się zmyślona lub przekręcona i służyła wyłącznie uwolnieniu bandytów, z którymi dziewczyna była w jakiś niezdrowy sposób związana. Stołeczny „Unzer Express” donosił, że Blond Jadźka była w Warszawie znaną osobistością. Zimą jej „główna stacja” znajdowała się przy ulicy Bielańskiej, a latem obsługiwała linię Otwock-Falenica-Warszawa, gdzie po zawarciu stosownych znajomości osiągała przychody za sprawą swojego ciała. Dziewczyna, jak pisała gazeta, była rodem z Lublina. Jej ojciec miał być bogatym kupcem manufakturowym i chasydem, brat rabinem a szwagier szojchetem. Mimo że ojciec trzymał ją krótko, dziewczyna w końcu uciekła. Jeszcze w Lublinie poznała alfonsa, który podawał się za porządnego obywatela Buenos Aires, pragnącego poznać dziewczynę, pójść z nią pod chupę i wrócić do Argentyny. Blond Jadźka uwierzyła, ukradła ojcu biżuterię i uciekła z narzeczonym do Warszawy. Po trzech miodowych miesiącach mężczyzna zaczął ją bić i wysyłać na ulicę, a od oprawcy uwolnił ją właśnie Szczapa.
Dziennikarze „Lubliner Tugblat” podpytali w mieście o Blond Jadźkę, a jej historia – mimo że mniej spektakularna – okazała się w rzeczywistości jeszcze smutniejsza. Pochodziła z ortodoksyjnej lubelskiej rodziny, ale nie było tam ani rabina, ani szojcheta. Jej ojciec, noszący się tradycyjnie w długiej brodzie i kapocie, nie był żadnym bogaczem i nie handlował wyrobami manufakturowymi, ale czym popadło. Biżuterii mu nie ukradła, bo niczego takiego w ich domu nie było. Mieszkali przy ulicy Bramowej, a Jadźka – wysoka dziewczyna o blond włosach i czarnych, połyskujących oczach – od dzieciństwa wymykała się i włóczyła z okolicznymi prostytutkami. Już jako ulicznicę spotkać ją można było najczęściej pod jej własnym domem. Powieki malowała na modne kolory, włosy upinała nowocześnie do góry, a klientów zapraszała do domu publicznego, mieszczącego się w kamienicy jej ojca. Ponieważ była ładna i młoda, z jej usług korzystali najprzystojniejsi mieszczanie. Bywała w ich domach, biurach, jeździła z nimi na Sławinek albo po hotelach… Kiedy i w jakich okolicznościach wpadła w sidła szajki handlarzy kobiet, co tak naprawdę łączyło ją ze Szczapą i Wysokim Hermanem, nie wiadomo. Czy to właśnie Szczapa nie był przypadkiem tym, który zwabił ją do Warszawy, a sprawa z Hermanem nie była od początku do końca zmyślona? „W Lublinie – konstatowali dziennikarze »Tugblatu« – Jadźka pełniła rolę 2-złotowej dziewczyny, ale w Warszawie została prawdziwą gwiazdą”.
Prostytucja wśród ubogich kobiet była przed wojną ogromnym problemem. Praktycznie wszystkie boczne uliczki lubelskiego Starego Miasta pełne były dziewczyn, które z braku innych perspektyw zostawały ulicznicami. Pracy nie było, za szkołę trzeba było słono płacić, rodzice często zostawiali dzieci samym sobie, klientów natomiast nie brakowało i pieniądze z prostytucji były na wyciągnięcie ręki. Dalsze losy Blond Jadźki pozostają nieznane, ale banda, z którą się związała należała w owych czasach do jednej z najlepiej zorganizowanych i najgroźniejszych szajek handlarzy żywym towarem. Wspomniany Abram Tokarz pojawił się w Warszawie z zawrotną sumą 80 tysięcy dolarów, za które miał organizować przemyt kobiet do Argentyny na masową skalę. On i jego wspólnicy pod pozorem małżeństwa wywozili młode dziewczyny za ocean, ale zamiast do lepszego życia trafiały do spelun i domów publicznych.
Przerwane objęcia
W 1938 roku lubelska prasa opisała inną historię miłosną z obcokrajowcem w tle. Pewna dziewczyna z Lublina miała ciotkę w Tel Awiwie. Ciotkę odwiedzał jakiś chłopak, którego zauroczyły listy dziewczyny. Wybłagał ją, by poprosiła krewną o przesłanie w kolejnym liście swojej fotografii. Kiedy w końcu zobaczył zdjęcie, od razu się zakochał. Para zaczęła do siebie pisać, a w końcu zdecydowali, że chłopak przyjedzie do Lublina, wezmą ślub i razem wrócą do Palestyny. Rodzice dziewczyny, chcąc osłonić młodych od „złego oka”, poprosili chłopaka, by zamiast do Lublina, przyjechał do ich krewnej w Warszawie, gdzie oni z kolei przywiozą córkę i tam wystawią im chupę. Zgodnie z instrukcją chłopak przyjechał do Warszawy, a po jakimś czasie z Lublina wyruszyła mu na spotkanie jego narzeczona. Kiedy dotarła wreszcie do ciotki, ta powiedziała, że chłopak, owszem, mieszka u niej, ale od jakiegoś czasu mijają się i nie wie, gdzie się podziewa.
Prawda okazała się jednak nieco inna i szybko wyszła na jaw. Wiedząc, że druga taka okazja się nie powtórzy, ciotka z Warszawy pchnęła chłopaka w objęcia swojej młodszej siostry. Telawiwczyk szybko stracił zainteresowanie lublinianką, natomiast energiczna ciotka – teraz już szwagierka – prędko zorganizowała młodym wesele. Jakby nie patrzeć chłopak wżenił się w tę samą rodzinę, ale dziewczyna z Lublina wróciła do domu ze złamanym sercem.
Ciekawie wyglądała sprawa małżeństw między Żydówkami a Polakami. Przed wojną było to zjawisko rzadkie, ale przykładowo wiosną 1928 roku „Lubliner Tugblat” opisał aż dwa takie przypadki z Lublina. Była w tym zawsze jakaś doza sensacji, ale społeczność żydowska reagowała na takie małżeństwa głównie ze strachem, obawiając się, że jest to prosta droga do asymilacji. Kobiety, które decydowały się na związki z Polakami często padały ofiarą ostracyzmu, a w drugą stronę nie było wcale lepiej. Żeby związek taki zalegalizować, trzeba było zmienić wyznanie, czyli z judaizmu przejść na chrześcijaństwo, odwrotne przypadki chyba się nie zdarzały. Taka zmiana pociągała za sobą daleko idące skutki, stąd zazwyczaj decydowały się na to kobiety już mocno spolonizowane.
Jeszcze innym problemem były niechciane ciąże i dzieci porzucane przez samotne matki. Brak odpowiednich placówek opiekuńczych, żłobków i ochronek a także – niestety – wrażliwości społecznej często doprowadzał do tragedii. W grudniu 1929 roku „Lubliner Tugblat” opisał historię 18-letniej Żydówki z Parczewa, która w zaawansowanej ciąży pojawiła się w Szpitalu Żydowskim w Lublinie. Gitla B., zapewne prostytutka albo dziewczyna z pokomplikowanym życiorysem, nie miała pieniędzy żeby opłacić pobyt dziecka w szpitalu. Sama także nie miała gdzie się podziać, więc włóczyła się z niemowlęciem po ulicach. W końcu trafiła na Lubartowską 66 do mieszkania niejakiej Matli Mitelmanowej, pomagającej z ramienia gminy ubogim i samotnym matkom. Pod różnymi pretekstami także tam odmówiono jej pomocy, więc w akcie desperacji 18-latka poszła do któregoś z klasztorów. Od sióstr usłyszała, że dziecko i ona muszą zostać ochrzczone. Gitla B. najwyraźniej się na to nie zgodziła i po jakimś czasie zapukała do drzwi tej samej Mitelmanowej, błagając o ratowanie już nie tylko dziecka, ale także jej samej. „Nie ma żydowskich klasztorów – komentował sprawę »Tugblat« – żadnych przytułków ani żłobków. Troska o żydowskie dzieci to sprawa ich rodziców i krewnych. Gdyby tylko rzeczywiście tak było…”.
Wysokie obcasy
W międzywojniu wiele kobiet rodziło w szpitalach, ale wcześniej, szczególnie w XIX wieku, jedynym rozwiązaniem było korzystanie z usług akuszerek. W 1886 roku w Lublinie pojawiła się pewna Żydówka z Rosji, niejaka R. Lejchter, która zaczęła praktykować akuszerstwo w swoim gabinecie przy Złotej 2. W owym czasie w Lublinie były tylko dwie żydowskie akuszerki, niejakie Babka Juta i Kulawa Dwojra, na których tle Lejchter wyróżniała się w każdym calu. Były to proste kobiety, które nie zamierzały wyprowadzać się z XIX wieku, od Lejchter natomiast biły świeżość i nowe czasy. Paliła papierosa za papierosem, a włosy – co było wówczas chyba najbardziej szokujące – nosiła przystrzyżone na krótko. Z początku lubelskie Żydówki nie ufały Lejchter, a Babka Juta i Kulawa Dwojra rozsiewały plotki, że „dziewczyna obcięta na krótko” z pewnością jest bezbożna. Pierwszymi klientkami Lejchter były zatem ubogie robotnice, przede wszystkim ze znanej fabryki papierosów Krasuckiego. Kiedy w pewnym momencie robotnice zaczęły stawiać żądania podwyżek, prawa do godzinnej przerwy i obiadu, właściciele fabryki wpadli w popłoch. Za zmianą nastrojów robotnic stała – jak o niej mówiły – „towarzyszka Lejchter”, która jako jedna z pierwszych zaczęła urządzać im pogadanki o prawach robotniczych. Wkrótce zgromadziła wokół siebie cały krąg działaczek, które spotykały się nielegalnie w mieszkaniu niejakiej Wysokiej Pesy i jej niewidomej matki na Słomianym Rynku.
Nowy ruch od dłuższego czasu obserwowała również carska policja, posiadająca rozbudowaną siatkę kontaktów w lubelskich domach publicznych i szeroko rozumianym podziemiu. Do szpiegowania Lejchter wynajęto faceta o pseudonimie Żądło, niskiego, wiecznie zapijaczonego Żyda z półświatka. W swoim wytartym płaszczu chodził krok w krok za Lejchter, aż w końcu zdecydowano się na rewizję w jej mieszkaniu. Akcją dowodził sam szef ówczesnej lubelskiej policji Aleksandr Niechoroszkow, który dysponował asystą aż jedenastu funkcjonariuszy. W mieszkaniu znaleziono szereg kompromitujących materiałów, w tym broszury rosyjskich ruchów robotniczych. Lejchter została zabrana na komisariat, a po kilku dniach osadzona w kryminale. Przesiedziała tam zapewne kilka miesięcy i w końcu ją wypuszczono, ale dalsze losy tej pierwszej socjalistki w Lublinie pozostają nieznane.
Pośród ciemności
W dziedzinie warunków pracy niewiele zmieniło się także pod koniec okresu międzywojennego. W 1938 roku tygodnik „Lubliner Sztyme” opublikował trzyodcinkowy reportaż o gorzkim życiu pracownic fabryki cukierków „Veritas” Icze Horowica. Za 12 godzin wyrabiania czekoladek Horowic płacił swoim robotnicom, ubogim Żydówkom, 85 groszy. Co można było za to kupić? Kilogram chleba (32 gr), 2 kg ziemniaków (20 gr) i 5 jajek (35 gr). Może i dało się za to przeżyć, ale na pewno nie żyć. Żeby jednak zarabiać 85 groszy u Horowica, trzeba było spełnić dość rygorystyczne warunki. Dziewczyna musiała być wysoka, zdrowa i głupia. Jeżeli należała do jakiejś organizacji, nie daj Boże związku zawodowego, czytała coś więcej niż przyjemne pisemko „5 Rano” i była zbyt rozgarnięta, nie było dla niej miejsca w zakładzie. Według relacji „Lubliner Sztyme” reb Icze bardzo dokładnie sprawdzał również o czym dziewczęta między sobą rozmawiają. Jeśli któraś z majstrowych albo on sam podsłuchali jakieś wywrotowe myśli, natychmiast sięgał po radykalne środki. Pewnego razu dwie spośród „hucpiarek” – jak określał te zbyt mądre – po powrocie do domu znalazły w kieszeniach swoich płaszczy kilka czekoladek wartych góra 5 groszy, które „ktoś” podrzucił im w fabryce. Następnego dnia przeczytały w gazecie, że Horowicowi skradziono słodyczy za 30 złotych. Tego rodzaju prowokacje i ciągłe przeszukania były tam podobno na porządku dziennym, a niepokorne od razu traciły pracę albo trafiały na policję. Mając całe rodziny na utrzymaniu często zaciskały zęby i pracowały dalej. Czasami zaciskały je jednak tak mocno, że z zakładu trafiały prosto na cmentarz.
Jedną z takich dziewczyn była pewna L., 28-letnia robotnica, dziecko nędzy z Nadstawnej, która pół życia spędziła w „rzeczpospolitej słodyczy” Horowica. Ledwie zamknęły się za nią drzwi szkoły powszechnej, a już musiała pójść do fabryki. Była wysoka, zdrowa, jednocześnie cicha i pokorna, więc zdała „egzaminy wstępne” i została zatrudniona. Po 14 latach pracy od 6 rano do 8 wieczorem ciężko się rozchorowała. Cała była rozpalona, nie mogła ustać na nogach, a oczy miała za mgłą. Mimo to Horowic nie wypuścił jej do domu i musiała pracować normalnie. Następnego dnia nie była już w stanie podnieść się z łóżka i wkrótce potem zmarła. Kiedy Horowic dowiedział się, że inne dziewczyny z fabryki zamówiły klepsydrę, wpadł w szał. Stanowczo zabronił im udziału w pogrzebie i kazał natychmiast wracać do pracy, a tym, które chciałyby pożegnać koleżankę, zagroził zwolnieniem. W ostatniej drodze robotnicy nie towarzyszył nikt z fabryki „Veritas”, a jej właściciel wkrótce potem wyjechał do sanatorium w Karlsbadzie. Cukier, jak zauważyli dziennikarze „Lubliner Sztyme”, rzeczywiście tam krzepił, ale tylko fabrykanta.
Jeszcze częściej do tragedii prowadziło bezrobocie. W latach 20. i 30. przez Polskę przelała się prawdziwa fala kobiecych samobójstw. W 1934 roku dzielnicą żydowską w Lublinie wstrząsnęła tragedia, która rozegrała się w domu 60-letniej Ruchli Hochman z Nadstawnej 20. Kobieta prowadziła sklepik z wodą sodową przy Cyruliczej 4, ale niekończąca się nędza, głód, choroba córki i jej samej zamieniły jej życie w koszmar. Już wcześniej Hochman próbowała popełnić samobójstwo wypijając buteleczkę jodyny, ale środek nie poskutkował. Po roku wylała na córkę wrzątek z gotującego się czajnika, a kiedy została w mieszkaniu sama, powiesiła się. Tym razem już na zawsze uwolniła się od cierpienia. Dwa lata wcześniej sytuacja życiowa popchnęła do samobójstwa 25-letnią Jutę Naker z Lublina, która jakiś czas wcześniej przeprowadziła się do Warszawy. Dziewczyna otruła się na środku ulicy, ponieważ nie była w stanie dostać żadnej pracy. Samobójcza śmierć grasowała nie tylko wśród Żydówek, zbierała takie samo, może i jeszcze większe żniwo również wśród Polek, które pracowały, żyły i umierały w tak samo skandalicznych warunkach.
Złe wychowanie
W lutym 1939 roku przed sądem w Lublinie stanęły trzy przestępczynie. Chociaż protokół kazał zwracać się do podsądnych per „pani”, tym razem sędzia zdecydował inaczej. Ile masz lat? – zapytał pierwszą z nich, Chanę Erlichman z Nadstawnej 37. Jedenaście – odpowiedziała. Druga, Mirla Nisenbaum, mieszkała przy Nadstawnej 43. – A ty ile masz lat? – Nie wiem… Kiedyś miała metrykę, ale zostawiła ją w szkole. Później okazało się, że ma 13 lat i do szkoły już dawno nie chodzi, bo musi pracować. Trzecia, blondwłosa Chaja Rub z Szerokiej 9, miała 12 lat i chodziła do szkoły powszechnej. Dobrze się uczysz? – zapytał. Mam same piątki. Tylko z rysunku czwórkę… – poprawiła się. – A gdzie wasi rodzice? – Rodzice nie maja czasu, bo pracują – odpowiedziały.
Wszystkie trzy zostały zgarnięte z ulicy pod zarzutem nielegalnego handlu bajglami. Latem i zimą przez całe popołudnia i wieczory w zaułkach dzielnicy żydowskiej rozlegały się nawoływania podobnych im młodocianych bajglarzy i bajglarek. Trzy za dychę! Cztery za dychę – przekrzykiwali się i słychać ich było w całej okolicy. Między sobą porozumiewali się własnym językiem, lakoniczną odmianą jidysz, która musiała być precyzyjna i szybka jak telegramy. Mimo głodu i chłodu ich oczy i uszy były ciągle szeroko otwarte. Trzeba było wypatrywać klientów, a przede wszystkim policji, która co jakiś czas organizowała na nich naloty. Powodem tych akcji były warunki, w jakich odbywała się sprzedaż. Bajgle kupowało się wprost z ulicy, w najlepszym razie kosze leżały na bruku, a w najgorszym w błocie. Policja miała w tym sporo racji, ale środki stosowane przeciwko bajglarkom trudno uznać za najlepsze rozwiązanie. Żadna z tych dziewczyn nie chciała porzucać szkoły i lądować na ulicy, ale zmuszała je do tego bezdenna nędza. Tak wczesny kontakt z wymiarem sprawiedliwości wcale nie przybliżał ich do powrotu do szkoły. Przeciwnie, jeszcze szybciej szły w ślady swoich starszych sióstr, które przerzucały się na handel innego rodzaju. Większość z nich rekrutowała się właśnie z Nadstawnej i Szerokiej, znacznie rzadziej z Krakowskiego Przedmieścia czy Chopina, gdzie lepiej się żyło, dozór nad dziećmi był lepszy i okolic na których miastu zwyczajnie bardziej zależało. Trzy młodociane bajglarki reprezentował przed sądem znany społecznik adw. Aron Bach, późniejszy radny lubelskiego Judenratu. Sąd czasowo odstąpił od wydania wyroku i zlecił sprawdzić, ile dziewczęta mają tak naprawdę lat. Jeśli mniej niż 13 to uniknęły kary, ale ich dalsze losy pozostają nieznane. Tyle szczęścia nie miała tego dnia niejaka Chana Wejzer z Kowalskiej, dorosła bajglarka zatrzymana pod takimi samymi zarzutami. Kobieta nie znała ani słowa po polsku, więc przed sądem mówiła za nią córka. Mama jest wdową i musi pracować, żeby zarobić na kromkę chleba dla siebie i dzieci – wyjaśniła. Sąd skazał ją na grzywnę w wysokości 10 złotych.
Smutnym losem wszystkich opisanych tu kobiet, dziewczyn i dziewczynek rządziło nieszczęście. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że większość z nich pochodziła z patologii, w niej się rodziły i w niej odchodziły z tego świata. Urokliwe czarno białe fotografie często zamazują obraz warunków, jakie panowały wówczas w Lublinie. Tylko czasem widać na nich jakąś pokurczoną postać w szmatach, majaczącą gdzieś na rogach kadrów i zajętą własnymi sprawami. Ale przy całej tej nędzy, wiecznym brudzie, głodzie i chorobach zdumiewają co rusz uśmiechy i połyskujące z podekscytowania oczy wpatrzone w obiektywy fotografów. Pełne błota uliczki Lublina pulsowały od zwykłych ludzkich spraw, a kocie łby wsłuchiwały się nie tylko w głosy lekarzy i poetów, ale także prostytutek, robotnic i handlarek, zapomnianych tak samo po śmierci, jak i za życia. Gdyby ulice mogły mówić, powtórzyłyby setki przekleństw, plotek, awantur i anegdot. Żadna jednak nie byłaby w stanie oddać płaczu zranionego serca dziewczyny.
* * *
Osoby zainteresowane autobiografiami żydowskiej młodzieży odsyłam do publikacji: Ostatnie pokolenie. Autobiografie polskiej młodzieży żydowskiej okresu międzywojennego ze zbiorów YIVO Institute for Jewish Research w Nowym Jorku, Alina Cała [wybór i oprac.], Warszawa 2003.
W pracy korzystałem z artykułów:
- Der „ejdeler” bocher fun „Zamd”. Sore’le di zoken-macherin fun Bichawske. A kurower kale, „di mame mit a kop” un der sof fun 8-iohr „gehechc”, „Lubliner Tugblat”, nr 61, 11.03.1928.
- Di 4 arestirte judisze frojen-hendler weren hajnt befrejt, „Unzer Express”, nr 158, 9.07.1928.
- Di „Blonde Jadźke” fun Lublin, „Lubliner Tugblat”, nr 160, 10.07.1928.
- Zlikwidowanie szajki handlarzy żywym towarem, „Nowy Dziennik”, nr 182, 8.07.1928.
- Der chosn fun Tel Awiw iz gekumen kejn Lublin cu der kale, „Lubliner Tugblat”, nr 295, 23.12.1938.
- A lubliner judisze froj chasene gehat mit a krist, „Lubliner Tugblat”, nr 32, 6.02.1928.
- Wider a judisz mejdel in Lublin chasene gehat far a krist, „Lubliner Tugblat”, nr 72, 23.03.1928.
- Di tragedie fun a 18-jehrig judisz mejdl, „Lubliner Tugblat”, nr 289, 24.12.1929.
- …b …man, Erszte jid. socjalistke in Lublin, „Lubliner Sztyme”, nr 3, 21.1.1938.
- X, „Cuker kreftikt”… dem fabrikant, „Lubliner Sztyme”, nr 27, 8.07.1938.
- X, Karlsbad un… klepsidres, „Lubliner Sztyme”, nr 31, 5.08.1938.
- Ojfgehangen zich a 60-jehrige judisze froj, „Lubliner Tugblat”, nr 94, 22.04.1934.
- A lubliner judisz mejdel ge’sam’t zich in Warsza, „Lubliner Tugblat”, nr 119, 23.05.1932.
- Homo, „3 a cenerl!… 4 a cenerl!”.., „Lubliner Sztyme”, nr 6, 10.02.1939.