Ulica Juliusza Cezara
Drugiego września 2004 roku, decyzją uchwały nr 478/XXII/2004 Rady Miasta, w Lublinie powstała ulica Juliusza Cezara. Tym sposobem, niemal 2070 lat po swojej śmierci, słynny dyktator i pogromca Galów wreszcie doczekał się godnego upamiętnienia. Od tamtej pory duch Cezara spogląda dumnie na Lipniak i Konstantynów, które jako żywo przypominają Awentyn i Palatyn. Jeszcze wstanie kiedyś ze swojej sadyby, zawoła śpiące legiony, przekroczy Łazęgę i powie: Alea iacta est.
Ulica Juliusza Cezara w Lublinie w lipcu 2020 roku
Całkiem niedawno zaczytyczywałem się w żywocie Juliusza Cezara – raz mu kibicowałem, a raz nienawidziłem, a to śmiałem się z jego porażek, to znowu podziwiałem geniusz i niebywałe szczęście. Mogę się oczywiście mylić, ale zdaje się, że Cezar nigdy nie bawił w Lubline, a jego wkład w historię i rozwój miasta (pomijając dziwaczną legendę o jego siostrze Julii, rzekomej założycielce Julina-Lublina) jest raczej wątpliwy. Mimo to doczekał się w Lublinie własnej ulicy i kilku adresów — godnych co najmniej cesarskich pałaców. Tymczasem cały rząd Żydów, którzy budowali i sławili nasze miasto – nie w zamierzchłej przeszłości i legendach, ale tu w Lublinie, a z perspektywy historycznej przed chwilą – wciąż czeka na jakiekolwiek upamiętnienie. Mamy w Lublinie ulicę Singera (pisarza związanego raczej z Lubelszczyzną niż samym Lublinem), Wieniawskich (katolików w drugim pokoleniu), a nawet Franciszki Arnsztajnowej (polskiej poetki i patriotki, oddanej przyjaciółki Józefa Czechowicza), ale są to przypadki raczej sporadyczne. Poniżej przedstawiam zatem krótki przegląd postaci, które moim zdaniem zasłużyły sobie na ulice własnego imienia. Złośliwym natomiast, którzy na dźwięk słowa „Żyd” jednym tchem wymieniają funkcjonariuszy UB, Hankę Sawicką albo i samego Lenina, przypominam o Bierucie, Wandzie Wasilewskiej, Franciszku Jóźwiaku, Marianie Buczku i niemal nieskończonym szeregu innych działaczy komunistycznych, którzy nawet w dziesiątym pokoleniu nie mieli nic wspólnego z żydowskością.
Pierwsze miejsce w moim subiektywnym rankingu Żydów lubelskich zasługujących na własną ulicę przypada Emilowi Meyersonowi, wybitnemu francuskiemu filozofowi nauki i epistemologowi, prywatnie lublinianowi i bratu wspomnianej Arnsztajnowej. Meyerson urodził w 1859 roku w rodzinie skończonych inteligentów, tych nielicznych, ale swego czasu bardzo wpływowych asymilatorów, którzy już w pierwszej połowie XIX w. zwrócili się w stronę języka polskiego. Jego ojciec Bernard, czy też Berek, był kupcem i dyrektorem Towarzystwa Kredytowego Miasta Lublina, matka Malwina (Małka) natomiast działaczką społeczną mającą na swoim koncie kilka prób literackich, które przetrwały raczej jako ciekawostki. W 1878 roku Meyerson wyjechał z Lublina, studiował chemię w Niemczech, następnie, od lat 80. XIX w., przebywał we Francji, w której rozwijał swoją działalność akademicką oraz pracował w przemyśle chemicznym, na którym to polu odniósł kilka finansowych porażek (klapą taką okazał się na przykład jego patent na produkcję syntetycznego indygo). Do historii przeszedł jednak nie jako chemik lub przemysłowiec, ale filozof nauki przez niektórych nazywany ojcem współczesnej epistemologii. Meyerson, jak podaje Mateusz Skucha, „w swoich rozważaniach koncentrował się głównie na kwestii psychologicznych podstaw nauki oraz psychicznych uwarunkowań gwarantujących poznanie świata przyrody” (Sylwetki Żydów lubelskich. Leksykon, Lublin 2019). Prócz działalności naukowej, Meyerson poświęcał się także idei syjonistycznej. Jako współpracownik barona Rothschilda zarządzał jego posiadłościami rolnymi w Palestynie oraz nadzorował wydatki kolonii żydowskich. Jak pisze Rafał Niezgoda „Emil Meyerson całe życie był kawalerem i nie zanotowano również żadnych związków z kobietami, dlatego też tak ważną rolę w jego życiu odgrywały przyjaźnie” (R. Niezgoda, Lubliniana. Z Lublina do Paryża. Przyczynek do do biografii Emila Meyersona, „Kultura Enter”, 2019/01 nr 87). Chociaż Meyerson nie jest tak znany jak inni filozofowie nauki, jego myśl jest coraz częściej odkrywana i podejmowana przez kręgi akademickie.
Zamach na pozytywistyczną wizję rozwoju nauki łączy Meyersona z Ludwikiem Fleckiem, lwowianinem, mikrobiologiem oraz pionierem filozofii medycyny, autorem fundamentalnego dzieła Powstanie i rozwój faktu naukowego, które było jedną z inspiracji dla Tomasza Kuhna i jego pojęcia paradygmatu naukowego. Chociaż po 1945 roku Fleck spędził w Lublinie siedem lat i kierował Zakładem Mikrobiologii Medycznej wydziału lekarskiego UMCS, jak dotąd nie doczekał się upamiętnienia w postaci ulicy, skweru ani nawet auli swojego imienia. O ile jednak znaczenie i myśl Flecka są popularyzowane, również przez lubelskiego profesora Wojciecha Sadego, o tyle jak dotąd żaden z lubelskich uniwersytetów ani instytutów naukowych nie upomniał się o lubliniankę Annę Goldfeder, pionierkę w badaniach nad nowotworami i Wolfa Szmunessa, wybitnego epidemiologa i ojca klasycznych modeli szkół epidemiologii i zdrowia publicznego, który przez dekadę mieszkał i pracował w Lublinie. Kiedy w 2017 roku pisałem esej o Szmunessie i nagrywałem z Moniką Malec reportaż o jego życiu, odwiedziłem szereg lubelskich instytucji, w których pracował na kierowniczych stanowiskach – w żadnej o pogromcy WZW B nie słyszano. Nazwisko Szmunessa jest może trudne do zapamiętania i wymówienia, ale gdyby Uniwersytet Medyczny nazwał jego imieniem którąś ze swoich sal wykładowych, z pewnością przyniosłoby to lubelskiej nauce więcej korzyści niż szkody.
Aż trudno uwierzyć, ale własnej ulicy lub skweru nie doczekał się także Majer Szapira, twórca i rektor lubelskiej Jesziwy – gmachu, którym miasto chwali się przy każdej okazji, a którego otwarcie w 1930 roku przyciągnęło do Lublina oficjeli ze sfer religijnych i rządowych z kraju i ze świata. Imię Szapiry sławi przynajmniej sam gmach wielkiego jeszybotu i ekspozycja muzealna poświęcona jego pamięci. Często jednak zapominamy, że pierś przedwojennego żydowskiego Lublina wypełniały dwa płuca – z jednej strony silna społeczność religijna, chasydzka i ortodoksyjna, a z drugiej równie mocna, barwna i bardzo aktywna społeczność świecka. Symbolem tej drugiej pod koniec lat 30. miał stać się bohater naszej ostatniej wystawy czasowej – Dom Ludowy im. I.L. Pereca, który tuż przed wybuchem II wojny światowej wzniesiono na Czwartku. Kiedy na początku czerwca tego roku otwieraliśmy wystawę poświęconą Domowi Pereca, wiele uwagi poświęciłem jego budowniczym, w tym charyzmatycznej radnej miejskiej i działaczce politycznej Beli Szpiro. Szpiro urodziła się w 1887 roku w Kraśniku w rodzinie o długich i bardzo zaszczytnych tradycjach talmudycznych i rabinackich. Jako zaledwie osiemnastolatka i świeżo upieczona absolwentka gimnazjum żeńskiego w Lublinie, Szpiro została wydana za mąż za niejakiego Mordkę Josefa Szyfra. Młodych połączyło gorące uczucie, które ich ojcowie żywili do cadyka z Góry Kalwarii, oni sami mieli ze sobą jednak niewiele wspólnego. Chociaż doczekali się dwóch synów, małżeństwo Szpiro i Szyfra było nieudane i w 1922 roku zakończyło się rozwodem. Jeszcze przed zakończeniem małżeństwa Szpiro zaangażowała się w działalność organizacji kulturalnych i politycznych, przede wszystkim lewicowego Bundu, z którego listy w 1919 roku dostała się do Rady Miasta. W 1920 roku została aresztowana w związku z jej płomiennymi wystąpieniami przeciwko wyprawie kijowskiej Piłsudskiego. Po zwolnieniu w wyniku amnestii wróciła do pracy w Radzie Miejskiej, gdzie dała się poznać jako jedna z najbardziej zaangażowanych i aktywnych lubelskich radnych, zawsze występująca w obronie ubogich i orędowniczka równouprawnienia Żydów. Przy tym odgrywała kluczową rolę w budowaniu świeckich szkół żydowskich z wykładowym językiem jidysz, w tym szkoły im. Pereca, która w 1939 roku razem z szeregiem innych instytucji i placówek kulturalnych miała przenieść się do Domu Pereca. Jej aktywność i zaangażowanie zapewniły jej rolę jednej z przywódczyń Bundu w Lublinie, choć, co trzeba zaznaczyć, charakteryzowało ją niejakie przywiązanie do religii i tradycji żydowskiej, które odróżniało ją od wielu innych działaczy jej partii. Od 1927 roku razem z synami i swoim drugim mężem, redaktorem gazety „Lubliner Tugblat” Jakubem Nisenbaumem (któremu także nie zaszkodziłoby jakieś upamiętnienie, choćby skwer jego imienia pod dawną siedzibą „Tugblatu” przy Królewskiej 13), mieszkała przy Rynku 19, w samym sercu Starego Miasta i biednej części dzielnicy żydowskiej.
Jak pisze Adam Kopciowski, „sprawa aresztowania i śmierci Beli Nisenbaum‑Szpiro do dziś pozostaje zagadką, świadkowie relacjonujący te wydarzenia podają bowiem różniące się (niekiedy diametralnie) wersje wypadków. (…) [Po aresztowaniu i bestialskim katowaniu przez Gestapo] miano ją w grudniu 1941 r. wywieźć do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Wersję tę potwierdza była więźniarka Zamku Leokadia Kwiecińska, która rzekomo spotkała Belę zarówno w lubelskim więzieniu, jak też później, już w obozie. Z kolei inna aresztantka Zamku, Stefania Łotocka (później także wywieziona do Ravensbrück), wspomina, że z pomocą jednej ze strażniczek okropnie zmaltretowaną Belę odniosła do więziennego szpitala pod opiekę dra Cybulskiego, gdzie niedługo później zmarła” (Sylwetki Żydów…). Swoją postawą i działalnością Szpiro sama wybudowała sobie pomnik, ale ulica jej imienia byłaby dla Lublina prawdziwą ozdobą.
Bliskim współpracownikiem Beli Szpiro był Szloma Herszenhorn, lekarz dermatolog, ale przede wszystkim wybitny działacz społeczno-polityczny, przywódca Bundu, radny miejski oraz wiceprezes Rady Miasta, członek zarządu Gminy Żydowskiej, ponadto uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, a po II wojnie światowej pułkownik Wojska Polskiego i trybun spraw żydowskich przy PKWN. Ze względu na swoją działalność na rzecz biednych i wykluczonych oraz udzielanie bezpłatnej pomocy medycznej, Herszenhorn nazywany był Judymem z Lublina. Trwale w pamięci ocalałych zapisał się jako organizator półkolonii dla biednych dzieci żydowskich, a dla rozwoju miasta zasłużył się pracą w miejskim Komitecie Rozbudowy m. Lublina oraz jako przewodniczący miejskiej Komisji Opieki Społecznej. Jak pisał Kopciowski, Herszenhorn „słynął jako znakomity mówca wiecowy oraz płomienny agitator. Często przewodniczył spotkaniom przedwyborczym miejscowego Bundu, a także organizowanym przez tę partię pochodom pierwszomajowym. W 1926 r. został ciężko pobity, gdy grupa »pałkarzy« z tzw. Straży Narodowej napadła na uczestników przemarszu ul. Nową, a Herszenhorn zaciekle bronił partyjnego sztandaru (mimo to w rękach manifestantów pozostała jedynie jego część)” (Sylwetki Żydów…). Przeżył II wojnę światową i chociaż w pierwszym okresie silnie zaangażował się w odbudowę życia żydowskiego w Polsce, szybko zawiódł się na nowym systemie i uciekł, najpierw do Izraela, potem do Australii, gdzie zmarł w 1953 roku. Na jego nagrobku w Melbourne, o czym wspominałem pisząc o żydowskich lekarzach z Lublina, wyryto następującą inskrypcję: „Oddany przywódca żydowskich mas ludowych w Lublinie, którym służył całym sercem i duszą. Długoletni aktywista Bundu w Polsce, wzór żydowskiego socjalisty. Społeczny idealizm i umiłowanie prostych ludzi były treścią jego życia”.
Na ulicę lub skwer swojego imienia zasługuje nie tylko Szloma Herszenhorn, ale także jego rodzice – Jakub i Nechama, założyciele jednej z najważniejszych XIX-wiecznych drukarni żydowskich w Polsce, która od 1872 roku wędrowała przez Grodzką, Podzamcze, Królewską, by w 1902 roku osiąść w domu Herszenhornów przy Bernardyńskiej 20, gdzie działała do likwidacji w 1937 roku. Szczególnie w historii drukarstwa żydowskiego zapisała się Nechama Herszenhornowa, która od śmierci męża w 1889 roku przez niemal pół wieku sama prowadziła drukarnię. Jak pisze Kopciowski: „Kilka dni po śmierci Nechamy Herszenhorn napisano o niej w »Lubliner Tugblat« (nr z 16 VIII 1937): »Nechama razem z mężem rozwinęła działalność pierwszej i najważniejszej drukarni żydowskiej w Polsce, założonej w Lublinie 70 lat temu. Samodzielnie zajmowała się drukiem ksiąg religijnych oraz rozprowadzała po całym świecie najprzeróżniejsze książki żydowskie. Nie było takiego żydowskiego ośrodka na całej kuli ziemskiej, który nie byłby poprzez prowadzoną przez nią drukarnię związany z Lublinem […]. Była dobrym człowiekiem o szlachetnym charakterze i szerokim geście, pełną miłości do wszystkich wokół niej. W taki też sposób wychowała swoje dzieci« (Sylwetki Żydów…).
Pisząc o świecie książek żydowskich nie sposób pominąć zasłużonej postaci Szlomy Barucha Nisenbauma, księgarza, publicysty i redaktora „Lubliner Tugblat”, rodowitego lublinianina urodzonego w 1866 roku. Nisenbaum był niemal książkowym przykładem maskila, zwolennika oświeceniowego ruchu Haskala, którego stronnicy odrzucili chasydyzm i śmiało przyswoili sobie ducha i ideały europejskie. Słynął jako poliglota-samouk, mówiący w jidysz, po hebrajsku, polsku, rosyjsku i niemiecku. Zapisał się jako jeden z założycieli dziennika „Lubliner Tugblat”, historyk żydowskiego Lublina, ale także gorliwy syjonista – sam zresztą wyemigrował w pewnym momencie do Jerozolimy, jednak klimat i ciężkie warunki życia w Palestynie zmusiły go do powrotu. Przez lata przy obecnej ulicy Grodzkiej 17 prowadził księgarnię i antykwariat, słynął jako wybitny badacz i znawca dziejów miasta, utrzymywał korespondencję z najznamienitszymi historykami swoich czasów, miał znać na pamięć każdy kamień w Lublinie i genealogię wszystkich jego żydowskich mieszkańców. Mimo to aż do śmierci żył w biedzie, a wręcz, jak twierdzi Kopciowski, „balansował na krawędzi ubóstwa”. Niestety do dziś nie doczekał się żadnego upamiętnienia. Jakiś czas temu kamienicę, w której znajdowała się jego słynna księgarnia przyozdobiły wizerunki z fragmentami twórczości Andrzeja Kota, który – jak na ironię – mieszkał w domu obok.
Własnej ulicy nie doczekała się w Lublinie także dwójka wybitnych lubelskich literatów – Anna Langfus i Jakow Glatsztejn. Langfus przyszła na świat w 1920 roku jako Anna Szternfinkiel w rodzinnej kamienicy przy obecnej ul. Lubartowskiej 24. Chociaż debiutowała już jako lubelska uczennica, sławę jako pisarka zyskała po II wojnie światowej we Francji. Pierwszy poważny sukces odniosła w 1960 roku za sprawą swojej debiutanckiej powieści Le sel et le soufre (fr. Sól i siarka), którą wyróżniono międzynarodową nagrodą Charlesa Veillona. Największe zaszczyty przyniosła Langfus jej książka Les bagages de sable (fr. Bagaże z piasku), uhonorowana francuskim Noblem w dziedzinie literatury, Nagrodą Goncourtów. A jednak, jak pisze Agnieszka Zachariewicz, „mimo ewidentnego sukcesu, w dłuższej perspektywie pozostała pisarką znaną przede wszystkim francuskim specjalistom zajmującym się tematyką Holokaustu. W Polsce w całości ukazała się jak dotąd (nakładem Wydawnictwa Prószyński i S‑ka) tylko jej pierwsza książka w przekładzie Hanny Abramowicz – pod narzuconym przez wydawcę tytułem (odbiegającym od zawierającego biblijną aluzję oryginału) Skazana na życie (Warszawa 2008)” (Sylwetki Żydów…). Chociaż nie została uhonorowana ulicą swojego imienia, na ścianie jej domu rodzinnego kilka lat temu wmurowano tablicę pamiątkową.
Podobny los spotkał Glatsztejna, jednego z najważniejszych twórców języka jidysz i lublinianina urodzonego w 1896 roku, który co prawda nie ma w swoim rodzinnym mieście ulicy własnego imienia, ale został upamiętniony na muralu wzdłuż Czechówki oraz tablicą oznaczającą jego dom rodzinny u podnóży Zamku. Dość szybko, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, Glatsztejn opuścił Lublin i wyemigrował do USA, gdzie debiutował, a z czasem stał się jednym z założycieli i czołowym poetą nurtu introspektywistycznego. Jak pisze Monika Adamczyk-Garbowska, „lata wojny i Zagłada przekształciły Glatsztejna w jednego z najważniejszych liryków żydowskich opłakujących zagładę wschodnioeuropejskiego żydostwa. Jako poeta postawił sobie za główny cel opisywanie dawnego żydowskiego życia, rozpamiętywanie jego straty i przywracanie pamięci o nim. (…) Glatsztejn jako poeta wyróżniał się niezwykłą inwencją leksykalną, doskonałym słuchem muzycznym i poetyckim oraz twórczym użyciem idiomów, co sprawia, że jego utwory są bardzo trudne do tłumaczenia na inne języki. Skutkiem tego jest on – poza kręgiem odbiorców znających jidysz – niemal nieznany.” (Sylwetki Żydów…).
Moją listę kandydatów do upamiętnienia własnymi ulicami zamykają przemysłowcy – Symcha Bromberg (ur. 1872) i Hersz Jojna Zylber (ur. 1888). Pierwszy z nich pochodził z ubogiej rodziny szczotkarzy z Międzyrzeca Podlaskiego, jednak dzięki talentom i szczęściu stał się jednym z najbogatszych mieszkańców Lublina i właścicielem okazałego domu przy ul. 3 Maja 22, jednej z najpiękniejszych kamienic w mieście. W tym właśnie domu mieścił się jego skład chmielu, za sprawą którego rozwinęła się i od którego swoją nazwę wzięła pobliska ulica Chmielna, poniekąd upamiętniająca swojego „założyciela”. Równie duże zasługi dla gospodarki Lublina miał Hersz Jojna Zylber, rodowity obywatel Kośminka, gdzie prowadził fabrykę alkoholu, która, jak pisze Kopciowski, „posiadała dwie gorzelnie, dwie rektyfikacje, dwa kotły parowe i produkowała rocznie 1,5 mln litrów spirytusu, wódek zwyczajnych i słodkich, a także słynną pejsachówkę” (Sylwetki Żydów…). Ponadto Zylber był m.in. właścicielem cegielni „Helenów”, a także browaru parowego „Jeleń”, z którego wyrosła duma dzisiejszego Lublina i główna atrakcja Nocy Kultury: Perła – Browary Lubelskie S.A.
Chociaż wymieniłem tu wiele nazwisk, listę osób, które zasługują na swoje ulice, skwery i place można by ciągnąć dalej. Celowo nie wspominam zresztą o sławnych rabinach i cadykach z odległej przeszłości, bo wymieniać można by w nieskończoność, wystarczy jednak wspomnieć arcymistrza szachowego Jana Hermana Cukiertorta, literata i osobowość kulturalną Jakuba Waksmana, „rozdawcę losów” Michała Morajne, kronikarkę Zagłady Idę Gliksztejn, spiritus movens „Spółdomu” Lejba Geliebtera, czy nawet stale przypominanych przeze mnie artystkę i nauczycielkę Rywkę Berger lub dziennikarza i literata Józefa Hernhuta. Żadna z tych osób nie podbiła ani nie wymordowała co prawda Galów, ale jeśli chodzi o Lublin, to zasługi dla jego historii i rozwoju mieli o niebo większe od Juliusza Cezara.