(Za)Jawka Henryka Rysia
„Poza nagraniem” – blog Historii Mówionej. Odcinek czternasty.
Kilka dni temu Ania Kostrzewska wspierała technicznie Macieja Świerszcza w nagraniu Historii Mówionej. A kiedy potem podzieliła się na swoim profilu w mediach społecznościowych zdjęciem i informacją o obecności psa podczas ich spotkania, przypomniałam sobie nasze wspólne z Anią nagrania, w których poza naszymi rozmówcami, uczestniczyły ich pupile. — A pamiętasz moje tęczowe skarpetki, tęczowe jak zabawka psa? — napisałam do Ani. Pamiętała. — Prawie pomylił twoją stopę z zabawką — uśmiechnęła się Ania, a ja, idąc dalej we wspomnieniach, zaczęłam odtwarzać spotkanie nie tyle z psem, a z jego właścicielem — Henrykiem Rysiem, miłośnikiem turystyki motorowej. Ponieważ w planach było nagranie albumów i zdjęć, czyli realizacja na dwie kamery, to żeby w pełni udokumentować historię, do pana Henryka pojechałyśmy we dwie. Był słoneczny, czerwcowy dzień 2023 roku.
Ja tu zawsze stoję
Czerwiec 2023. Henryk Ryś ma 80 lat, mieszka na dziewiątym piętrze w bloku na osiedlu LSM. To mieszkanie z oknem kuchennym wychodzącym na parking.
— Chodźcie, pokażę wam — zaprasza mnie i Anię Kostrzewską. — Spójrzcie — wskazuje swoje miejsce parkingowe. Stoi tam kamper z naklejką taxi z numerem 777.
To ogólnodostępny plac dla mieszkańców osiedla, ale Henryk Ryś zawsze parkuje w tym samym miejscu. — Mieszkańcy to tolerują, ale jak przyjedzie ktoś obcy, to bywa różnie. Teraz jest więcej samochodów i jest „walka” o miejsce. Któregoś razu pojechałem do córki, przyjechałem, nie ma mojego miejsca. Myślę: „Może na weekend ktoś przyjechał?” — gdybał i co rusz zerkał przez okno. W pewnym momencie zauważył właściciela samochodu, wybiegł z domu, jak stał, w kapciach.
— Czy będą Państwo wyjeżdżać? — zapytał uprzejmie na miejscu.
W odpowiedzi usłyszał, że owszem, wyjadą, ale za dwie godziny.
— Ale o co chodzi? — nieznajomi byli ciekawi.
Henryk Ryś: — Bo ja tu zawsze stoję — powiedział. Nawiązała się rozmowa.
— My też tu mieszkamy — zaznaczyła nieznajoma, a Henryk Ryś upierał się przy swoim: — A ile pani tu mieszka? — spytał. Gdy usłyszał, że półtora roku, przelicytował ją, mówiąc: — A ja pięćdziesiąt! — podkreślił, a co było dalej, opowiada nam podczas naszego spotkania: — Powiedziała, że nigdzie nie jest napisane, że to moje miejsce — przyznaje i po chwili dodaje, że nie spierał się, bo miała rację: — Ja bym też się tak tłumaczył — wzrusza ramionami. — Sam jeżdżę dużo po Polsce. Ostatnio jak się chciałem zatrzymać, usłyszałem: „Pan tu nie stoi, bo mieszkańcy będą wracać z pracy”. Więc ja tutaj, w Lublinie gonię [ludzi], a tam mnie gonią — uśmiecha się. — Ale na przykład w Paryżu nocowałem pod wieżą Eiffla — przypomina sobie. Swoim kamperem zjeździł wiele krajów.
— Dużo pan podróżuje — zwracam uwagę, a wtedy Henryk Ryś cofa się myślami do swojego dzieciństwa. Pasją podróżowania zaraził go ojciec. Ojciec Henryka sporo podróżował, a swoje wojaże dokumentował za pomocą pieczątek.
Chcę pani pokazać to, co mnie interesowało jako małe dziecko
Mały Henryk był pod wrażeniem albumu ojca zapełnionego pieczątkami z miejsc, które odwiedził. — To może ja pokażę — pan Henryk otwiera książkę, a mówię ja, właściwie czytam: — Tu jest rok trzydziesty ósmy i pieczątka Polskiej Agencji Telegraficznej, między innymi.
— Tu się pieczątki zaczynają, dobra, a tu ma pani, życzenia. — Życzymy szczęśliwej podróży, Warszawa — czytam i komentuję, bo gdzie wzrokiem nie sięgnę, tam wpisy i pieczątki. — Breslau, Lwów… Polskie Radio… adwokaci… drukarnie… — wyliczam, a pan Henryk dopowiada: — Gdzie ojciec nie poszedł, tam były pieczątki. Chcę pani pokazać to, co mnie interesowało jako małe dziecko. Znajdę zaraz naklejki, mercedesa… Są! — wskazuje na błyszczące sreberka wklejone do książki. — O, tutaj! — promienieje, dotykając jej palcem. — Że tu dziury nie ma, to ja się aż dziwię. To jest to, co ja oglądałem, jak byłem mały — mówi, a myślami przenosi się do swojego dzieciństwa przy ulicy Sławińskiego (dzisiejszej Niecałej).
Dzieciństwo przy Sławińskiego
Nad ulicą Sławińskiego unosił się turkot dorożek i zapach świeżego chleba z lokalnej piekarni.
— Dwie kajzerki, poproszę — Henio rankami chodził po bułki, a z chrupiącym, nieraz jeszcze ciepłym pieczywem szybko biegł w stronę domu. — Dzień dobry, panie Wierzchowski — po drodze kłaniał się właścicielowi tutejszego sadu i ogrodu warzywnego. — Dzień DOBRY! — wołał głośniej, kiedy zagłuszał go sygnał karetki na sygnale pędzącej ulicą. Przy Sławińskiego mieściło się pogotowie ratunkowe.
Niemal każdy kolejny dzień Henio zaczynał od wizyty w piekarni. Każdego dnia mijał te same kamienice. Zatrzymywał się dopiero przed wejściem do budynku przy Sławińskiego 18 i unosił wysoko spojrzenie. Naprzeciw jego wzroku wyrastała wysoka, przedwojenna kamienica o dużych oknach, z wejściem od frontu i schodami od ogrodu prowadzącymi na facjatę. Henio wbiegał po schodach na czwarte piętro, wpadał prosto do przedpokoju, biegł, naprzód długim na 10 metrów pomieszczeniem. W głębi, po lewej stronie był salon, który mierzył jakieś piętnaście metrów, a wysoki był na trzy i pół metra. Obok był kolejny pokój. Dalej łazienka z piecem opalanym węglem i kuchnia.
— Heniu, biegnij po warzywa — wołała matka, a Henio zbiegał tymi samymi schodami w dół. Echo niosło po kamienicy stukot kroków biegnącego dziecka. Wiosną kupował szczypiorek i rzodkiewkę od ogrodnika, wczesną jesienią selera i późne pomidory.
Mijały tygodnie i miesiące. Dni upływały mu na lekcjach i zabawach na podwórku.
„Centrum dowodzenia” dziecięcych zabaw mieściło się na rozłożystym dębie. To tam chłopcy z ulicy wymieniali się skarbami i sekretami. Razem biegali po sadzie i zrywali jeszcze niedojrzałe jabłka, ale nigdy nie kradli warzyw. Ulica się powoli zmieniała, bo dla przykładu teren sadu pana Wierzchowskiego przejęła dyrekcja kolejowa. Wybudowano „barak” z przeznaczeniem na biura. A kiedy baraki były gotowe, szybko wtopiły się w rutynę ulicy. I tak upływ czasu na Sławińskiego zaczęła odmierzać ciężarówka z plandeką, która dowoziła robotników i urzędników dyrekcji kolejowej. — Jest ósma — wołał Henio, bo o ósmej ciężarówki przywoziły pracowników. Tuż przed wpół do czwartej pracownicy, po dniu pracy, wspinali się po drabince na platformę tej samej ciężarówki, która odwoziła ich na dworce: PKS-u czy PKP. Ruch na ulicy był nieduży, szczególnie zimą. Ulicami jeździły jeszcze dorożki, a jak zapamięta Henio, na ich ulicy stało najwyżej pięć samochodów, wartburg prawnika, jedna taksówka i kilka motocykli. Samochodów z czasem przybywało.
— Heniu, jedziesz?! — ojciec zabierał go do pracy, a pracował wówczas jako kierowca Samopomocy Chłopskiej. Henio jeździł z ojcem i z uwagą śledził znaki drogowe. — To nakaz, a tu masz pierwszeństwo — ojciec wyjaśnił mu kolejne oznaczenia, a Henio chłonął wiedzę, aż któregoś dnia oznajmił: — Ja chcę rower — Henio zagaił rodziców. Wkrótce dodał, że chciałby motor.
Na drugi rok puszczamy się w trasę
Jesienią ojciec kupił motorower, czerwoną Jawkę 50. Jazda motorowerem była dopuszczalna bez prawa jazdy, ale Henryk miał ambitne plany podróżowania po Polsce, a nie tylko po lubelskich chodnikach.
— Ja muszę znać przepisy ruchu drogowego — był uparty. Kodeks drogowy przedstawił mu znajomy ojca.
Od tej pory świat Henryka zamykał się w pięciu literach: JAWKA. Motorower stał pod kamienicą. Aż do później jesieni. — To cudo przecież, nie zostawię jej na chłodzie — Henryk mierzył wzrokiem Jawkę i zdecydował: — Weźmiemy ją do środka — powiedział i razem z bratem przygotował miejsce w przedpokoju. — Tu będzie stała Jawka — zdecydował. A stać miała obok skrzyni na węgiel. Miejsca było wystarczająco. Jawkę wprowadzili na górę przy użyciu deski, którą kładli na schody. Podczas deszczowych dni Henryk z bratem pucowali, czyścili i oglądali motorower z każdej strony. — Zjedzcie chociaż konserwę — mawiała matka, kiedy wychodziła z domu, ale ani Henio, ani jego brat Andrzej w domu konserw nie jedli. Puszki chowali pod łóżko z myślą o prowiancie podczas zaplanowanej wyprawy. — Będziemy jeść na wyjeździe — mawiali.
Do wyjazdu trzeba było się przygotować. Kiedy matka wyszła, a na dworze lało, wpadli na pomysł uruchomienia Jawki w domu. — Co wy robicie, to dom, a tu spaliny?! — kobieta złapała się za głowę. Następnym razem, kiedy drzwi się za matką zatrzasnęły, Henio odpalił Jawkę, a rurę wydechową skierował do pieca. Tak spaliny uchodziły do pieca, a nie w przestrzeń mieszkalną, więc Henio spokojnie szlifował podstawy jazdy i szkolił brata: jak ruszać, gdzie sprzęgło, a gdzie hamulec. — Na drugi rok puszczamy się w trasę — zadecydowali bracia. Prawdziwe przygotowania do wyprawy zaczęły się wiosną. Jazdy próbne realizowali w okolicach Lublina. Na drodze szybszego ruchu Jawka osiągała maksymalną prędkość 60 km/h. — Będziemy tak jeździć tylko tutaj, po okolicy i Sławińskiego?! — Heniek kręcił głową. — Jedziemy w trasę — powtarzał, a w międzyczasie, z sentymentem przeglądał ojca książkę z pieczątkami i sam też taką chciał mieć.
Ja to czytałem już jako małe dziecko
— Ja to czytałem przecież już jako małe dziecko, to może pokażę pierwsze strony — mówi. Na kilku z nich są zdjęcia. — To pana ojciec? — przyglądam się portretowej fotografii. A pan Henryk mi odpowiada: — Rafał Ryś, to zdjęcie taty — wyjaśnia.
Przekręcam pierwsze strony ze zdjęciami, nie tylko ojca, ale na przykład marszałka Piłsudskiego, zdjęcie z uroczystości w Warszawie czy kolejki na Kasprowy. — I ja miałem też swoją książkę w skórze, ale zgubiłem — opowiada. — Była też taka w twardej oprawie, ale na motorze gdzieś ją wytrząsłem, a tu jest pierwsza moja książka… To jest taka pierwsza moja książka turysty motorowego, tu nie chodziło jeszcze o pieczątki, ale potwierdzenie moich wyjazdów, napisanie gdzie, co i jak. I jest pierwszy wyjazd — otwiera zeszycik, który mieści się w jego dłoni. — Tu jest legenda. Pogoda, słaba lub dobra, benzyna — stan baku. A ten znak — wskazuje — Oznacza kilometry, czyli, ile przejechane. Tak to wymyśliłem… Jawka 50… 17 lipca 1961 roku, godzina 8:30, i jest napisane, kto jedzie a jedzie Andrzej Ryś i Henryk Ryś… Dobra pogoda…
I tak żeśmy tą Jawką objeździli całą Polskę
Bak Jawki mieścił trzy i pół litra, ale mechanizm na stacji benzynowej pozwalał na tankowanie minimum pięciu. Niemieszczące się w baku paliwo, Henryk nalewał do banieczki po oleju. Z zapasem paliwa i konserw, z materacykiem i kocykiem, był już prawie gotów do jazdy. Na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie trwały ostatnie prace remontowe związane z przebudową ulicy. W czynie społecznym pracowali mieszkańcy, żołnierze, pracownicy drukarni, przedstawiciele osiedli mieszkaniowej. Na najbliższy czwartek zaplanowano oddanie do użytku wyremontowanej ulicy, dlatego temat zbliżających się uroczystości dominował w rozmowach w kolejkach. — Po oficjalnym oddaniu do użytku ulicy, o godzinie osiemnastej w Teatrze odbędzie się mała uroczystość — czytali mieszkańcy z Kuriera Lubelskiego. A z pierwszych stron gazet biła po oczach informacja o przyjeździe pierwszego kosmonauty do Polski. Nazwisko Gagarina też przewijało się w rozmowach: — Pierwszy kosmonauta w świecie wyląduje na Okęciu… — rozmawiali ludzie w kolejce do kiosku Ruchu. Henryk przeciskał się przez tłum do przodu, wreszcie znalazł się przy okienku. — A ja jadę w góry i poproszę notesik — powiedział.
Tuż przed wyjazdem, na głowę założył czapkę wełnianą, na nogi wsunął długie spodnie. Założył białą kurtkę i ruszyli z bratem o ósmej trzydzieści. Pogoda dobra, pełny bak, to zanotował w notesie, a potem nacisnął pedał gazu i ruszył przed siebie, z bratem za plecami. Jechali, przez Konopnicę, Niedrzwicę, Bielawy… Pod wpływem prędkości kurtka nabrała powietrza i przypominała balon. Innej nie miał. Jechali dalej: Brzostek, Jasło, Przysieki.
— Kilometrów 274 — zatrzymał Jawkę i obejrzał się na brata: — Idź, spytaj się tu, gdzie byśmy spali — Henio szturchnął go w ramię, bo było już wpół do dziewiątej i zaczęła robić się szarówka. — Idź — powtórzył, na co Andrzej mu odparł, że się wstydzi. Henryk zatrzymał przejeżdżającą obok furmankę i zagaił rozmowę. Okazało się, że miał przyjemność rozmowy z sołtysem, który podał adres w Przysiekach: — Tam mieszka pani Dranek, powiedzcie, że sołtys prosił, żeby was przenocowała w stodole — powiedział sołtys i ruszył dalej. — Wiśta wio, zniknął za zakrętem, a Henio z bratem wsiedli na motor i pojechali pod wskazany adres. Drzwi otworzyła kobieta i kiedy usłyszała ich historię, powiedziała tylko: — A co to za wyrodna matka takie dzieci puściła w taką drogę?! — rzekła i zaprosiła ich do środka. Zjedli kolację, a potem przenocowali w stodole, i ani pani Dranek, ani Heniek, nie przypuszczali, że ich znajomość przetrwa kolejnych kilkadziesiąt lat. Ilekroć Henryk będzie potem w tamtych stronach, do pani Dranek jeszcze zapuka.
— A później jeździliśmy dalej, tu zrobiłem taką mapką, myśmy te trasy Jawką zrobili, mieliśmy plan, żeby wszystkie województwa objechać, tu są różne trasy wyrysowane, też z legendą, i tak żeśmy tą Jawką objeździli całą Polskę — doda po latach pan Henryk.
— Tu kolejne miejscowości, pisałem zielonym atramentem, to pióro jest. Myślenice, Stróża… — przekręca strony notesu i cały czas, co jakiś czas powtarza, że jego pasja zaczęła się od pasji i książki ojca. Bierze znów ją do ręki i przekręca jej strony. Na jednej z kartek wklejono zdjęcie samolotu. W trzydziestym siódmy roku samolot pilotowany przez Tadeusza Dmoszyńskiego rozbił się w górach Piryn, o czym mówi pan Henryk. — To góry w Bułgarii i jak po latach byliśmy w Bułgarii, to na szczyt w górach Piryn wjechałem z kolegą, wartburgiem, i dojechaliśmy do jakiejś wioski, co jeszcze nie widzieli samochodu na górze — mówi, a potem odwraca się, wskazując na półkę z pamiątkami z jego wyjazdów, setkami fotografii pozamykanych w albumach.
Pasja podróżowania
Henryk zwiedzał świat motorem. Po wyprawach po Polsce, były zloty, we Francji w 1966 i Włoszech w 1968, pełne przygód i wspomnień. Potem podróżował samochodem, wreszcie kupił kampera. Jeździł z rodziną, w jednym z albumów Hiszpania, w innym Norwegia, fiordy, pięknie. I tak dalej, a obok niego, na zdjęciach dzieci i żona. Ma na imię Maria. Są małżeństwem z nieco ponad pięćdziesięcioletnim stażem. Ożenił się dopiero w 1971 roku. — Długo nie dorastałem do tego, żeby się żenić — przyznaje. Po ślubie zamieszkali w nowo wybudowanym bloku na LSM, gdzie dzisiaj rozmawiamy. — Pamiętam, jak tutaj nic nie było — opowiada. — Tu były ogrody, jabłonki, gruszki, śliwy, a tam taka polna droga. Później powstała ulica i oczywiście tutaj, to te bloki były budowane. Ja byłem jednym z pierwszych mieszkańców. Ani chodników, ani alejek, nic nie było. Błoto kurz jak cholera. Ja chodziłem jeszcze jak była budowa, windy jeszcze nie było, tylko poręcze. Zamiast parkietu, beton, no kurz. I ja sobie wybrałem miejsce na samochód i myślę sobie, że ja tu będę stał. Akurat miejsce naprzeciwko okna, bo nie wiadomo czy kradną, a wtedy kradli lusterka, opony, to ginęło, więc myślę sobie: „Muszę mieć pod oknem, i tyle”. No i ostatnio moje miejsce było zajęte, ale dzisiaj patrzę przez okno, zwolniło się miejsce obok mojego, nie moje, ale obok, to lecę w kapciach, bo ja muszę mieć podgląd. To nie moje miejsce było, ale obok, całkiem blisko. — Pokażę wam — powiedział i wyszliśmy razem przed blok. Kamper stoi pod blokiem, z tyłu ma naklejkę taksówkarską z numerem „777”.
Swego czasu pan Henryk pracował jako taksówkarz. Zarabiał na życie też jako kierowca przy przeprowadzkach w Niemczech, woził cytrusy, którymi handlował, a z wykształcenia matematyk. Spełniał się nawet jako nauczyciel, pracował także w Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, ale to opowieści na odrębne historie. Podróżuje dalej, teraz głównie z psem, bo dzieci podrosły, a żona choruje. Pan Henryk ma przy sobie telefon, żeby lada chwila odebrać ją z badań. Pojedzie kamperem.
Ps.
Nagranie w domu Henryka Rysia to jedno z dwóch zrealizowanych przeze mnie i Anię. Nie byłoby ich, gdyby nie wizyta w Ośrodku — Wojtka Turżańskiego, pasjonata taksówek. Któregoś dnia przyszedł do Bramy i opowiedział o spotkanym na trasie jego spaceru aucie z naklejką z numerem taksówki. Wojtek Turżański, pasjonat motoryzacji obok żadnej taksówki nie przechodzi obojętnie. Zagaił rozmowę z właścicielem auta, jak się okazało — Henrykiem Rysiem, a ponieważ usłyszał od niego kilka fantastycznych opowieści, był przekonany, że historia pana Henryka zasługuje na wieczną pamiątkę, dlatego „zapukał” na nasz Strych. Każde realizowane przez nas nagranie jest wprowadzane do wewnętrznej Bazy Historii Mówionej. Moje z Anią nagrania z Henrykiem Rysiem uzupełniają jego wspomnienia, których — jak się okazało — udzielił Agnieszce Piaseckiej, współpracowniczce Historii Mówionej. Informacje o tematach kolejnych spotkań z Henrykiem Rysiem znajdziecie na naszej stronie internetowej.