Na blogu Ośrodka „Brama Grodzka -Teatr NN” opowiadamy o naszej codziennej pracy: o opiece nad pamięcią Lublina i Lubelszczyzny, poszukiwaniu śladów przeszłości, działaniach kulturalnych i edukacyjnych, sile wolnego słowa i Innym Lublinie. Tu też znajdziecie wpisy o wyjątkowych spotkaniach i niesamowitych ludziach, z którymi mamy szczęście współpracować. Te „opowieści z Bramy” snują dla Was pracownicy działów Bramy Grodzkiej, Trasy Podziemnej i Domu Słów.

Na blogu Ośrodka „Brama Grodzka -Teatr NN” opowiadamy o naszej codziennej pracy: o opiece nad pamięcią Lublina i Lubelszczyzny, poszukiwaniu śladów przeszłości, działaniach kulturalnych i edukacyjnych, sile wolnego słowa i Innym Lublinie. Tu też znajdziecie wpisy o wyjątkowych spotkaniach i niesamowitych ludziach, z którymi mamy szczęście współpracować. Te „opowieści z Bramy” snują dla Was pracownicy działów Bramy Grodzkiej, Trasy Podziemnej i Domu Słów.

Teatr NN

Uśmiech Fortuny

„Marysia G. była biedną wiejską dziewczyną ciężko pracującą na kawałek chleba. Rodzice jej byli biedni, nie mieli gruntu, to też od wczesnej młodości chodziła do pracy, jako wyrobnica. Od dawna nurtowała ją myśl udania się w świat szeroki, by w mieście szukać poprawy swojego bytu, skoro wieś okazała się dla niej tak macoszą. Ale starzy rodzice, brat przebywający w wojsku, a wreszcie jej ukochany, miejscowy pomocnik kowala Jędruś, tak samo biedny, jak mysz kościelna – wstrzymywali ją od pójścia w świat. Tęsknota jednak za miastem rosła w jej duszy ciągle, a zwłaszcza wtedy, kiedy brat jej ilekroć z wojska przyjeżdżał na urlop do domu opowiadał o mieście, o jego urokach i możliwościach życia innych i lepszych, jak na wsi”.

„Uśmiech Fortuny”

Tak zaczyna się krótka opowieść o biednej Marysi, dziewczynie która marzyła o urokach miasta Lublina i na jego horyzoncie widziała kres swojej ciężkiej niedoli. Gnało coś tę Marysię do brukowanych ulic obsadzonych latarniami i zaludnionymi przez sznury nowoczesnych samochodów. Tęskniła do nieznanych sobie kamienic, witryn sklepowych uginających się od najróżniejszych towarów i tłumów pędzących w sobie znanym kierunku. „Wreszcie przyszedł dzień, kiedy Marysia pozostawiwszy swoich rodziców na opiece brata – i pożegnawszy się z ukochanym Jędrusiem – poszła wiedziona tęsknotą do miasta za lżejszym kawałkiem chleba. Jako urodziwa, pracowita i uczciwa dziewczyna – szybko dostała pracę w charakterze służącej u państwa doktorostwa S. Początkowo było jej tęskno w obcem środowisku, często wieczorami popłakiwała po kątach kuchni –  ale tę jej samotność w obcem środowisku łagodziło jakieś przeczucie – że to miasto ją czemś uszczęśliwi. Czem? – nie zdawała sobie jeszcze sprawy – wyczuwała podświadomie, że z tego miasta wróci kiedyś na wieś zamożna i bogata. Żyła tą nadzieją”.

I rzeczywiście, szczęście nie miało zamiaru wodzić Marysi za nos: „Zdarzyło się, że pewnego dnia Marysia była świadkiem radosnej sceny w domu doktorostwa S., gdy pan wróciwszy niezwykle uradowany do domu, przyniósł wiadomość, że parę tysięcy złotych wygrał na loterii państwowej. Marysia widząc wielką radość doktorostwa S., ucieszyła się wraz z nimi, choć co to jest loteria państwowa nie wiedziała wcale, bo i skądże mogła wiedzieć, kiedy na wsi ludzie nic o tem nie mówili, a w mieście dopiero u państwa S. poraz pierwszy o niej usłyszała. Czemkolwiek ona jest, pomyślała Marysia, musi to być coś dobrego, skoro jej państwu loteria dała tyle pieniędzy. Nie mogąc wytrzymać z ciekawości, jeszcze tego dnia zapytała nieśmiało Marysia doktorową, co to takiego jest ta loterja państwowa? Gdzie się mieści? I od czego to zależy wygranie na loterii pieniędzy? A kiedy dowiedziała się o wszystkim, nie mogła wytrzymać i powiedziała z przekonaniem do swej pani: »Ja wierzę w szczęście i ja wypróbuję swoje szczęście«. W niedługim czasie udała się do kolektury M. Morajnego i wybierała tam długo między stosem losów loteryjnych, aż wybrała sobie wreszcie jeden z nich, który jej się spodobał”.

Uśmiechnęło się szczęście do biednej przedtem Marysi! Wygrała na loterii dwadzieścia tysięcy złotych, rzuciła pracę u doktorostwa i wróciła do rodzinnej wsi, gdzie czekał Marysię Jędruś, zupełnie jak Penelopa czekała swojego Odysa w Itace. I doczekał się Jędruś — Marysia przegnała wszystkich zalotników, a chociaż „te miejskie chłopaki lepiej się jej podobały”, to właśnie z porządnym Jędrusiem stanęła na ślubnym kobiercu. Za wygrane pieniądze kupiła solidne gospodarstwo, wzięła pod opiekę starych i schorowanych rodziców, a nawet ściągnęła brata, który bez wahania rzucił karierę wojskowego i wrócił do pracy na dostatniej roli. Tym sposobem żyła nie tylko długo i szczęśliwie, ale stała się także gorącą zwolenniczką i wiejską propagatorką loterii, do końca swoich zamożnych dni powtarzającą „najsilniejszy argument wzięty z jej własnego życia”: „Wierzcie w swe szczęście, wierzcie w loterię! Ja wierzyłam i dobrze na tym wyszłam!”.

Marysia przegania zalotników, po czym staje z Jędrusiem na ślubnem kobiercu

Szczęśliwe stadło małżeńskie

Historia – w której prawdziwość wątpić nie sposób – ukazała się na łamach jedynego w swoim rodzaju pisma loteryjnego „Uśmiech Fortuny” (nr 2 (21), 1934) wydawanego w Lublinie przez Michała (Majlecha) Morajne. Ten finansowy potentat, o którym wspominałem przy okazji historii Majera Drzewo (sieroty z lubelskiej Ochronki, który wytypował u Morajnego los wart pięćdziesiąt tysięcy złotych) urodził się – jak ustalił Adam Kopciowski – w 1894 r. w Piotrkowie Trybunalskim, w 1915 r. założył w Lublinie pierwszą kolekturę (wówczas Królewskiej Węgierskiej Loterii), a kilka lat później nosił już prawdziwie magnacką koronę, ze stolicy w Lublinie rozszerzając po całej Polsce swoje loteryjno-bankowe imperium. Jak każdy przedsiębiorca, Morajne borykał się zapewne z odwiecznym konfliktem między koniecznością a kosztem reklamy; i stąd pewnie pomysł na „Uśmiech Fortuny”, własny kwartalnik, ni to magazyn, ni to prospekt, stworzony w jednym celu: by propagować ideę loterii i reklamować kolektury należące do Morajnego. „Uśmiech” pojawił się na rynku w 1927 r. i ukazywał prawdopodobnie przez sześć kolejnych lat, do 1934 r. Przez cały ten okres funkcję redaktora, wydawcy i nakładcy (finansującego) sprawował w kwartalniku Morajne, kto wie, może też autor ukazujących się tam artykułów. Chociaż redakcja pisma mieściła się w siedzibie Morajnego przy Kapucyńskiej 3, „Uśmiech” był drukowany, i zapewne składany, w zakładach warszawskich: najpierw przez Drukarnię Polską przy Szpitalnej 12, a potem w drukarnii koncernu Prasa Polska przy Marszałkowskiej. I trzeba przyznać, że poziom graficzny i typograficzny „Uśmiechu” był rzeczywiście warszawski: wymyślne kolorowe winiety, jeszcze barwniejsze zdjęcia i ilustracje na niemal każdej z czterech do ośmiu stron kwartalnika, przy tym powierzchnia reklamowa ograniczona jedynie pięćdziesięcioma centymetrami, na które ciągnęło się czasopismo. Za taką jakość trzeba było słono płacić, podczas gdy cena większości czasopism z tego okresu wahała się od dziesięciu do trzydziestu groszy, „Uśmiech” kosztował całą złotówkę. Czy redaktor wpadł na to sam, czy posłuchał czyjejś rady, trzeba chyba przyznać, że pomysł zarabiania na własnej reklamie świadczy o marketingowym geniuszu i już z tego tylko tytułu „Uśmiech” zasługuje na najwyższe uznanie. Nie wiadomo, kto prócz Morajnego pracował w redakcji ani w jaki sposób dostarczano treści do kolejnych numerów. Większość artykułów zamieszczano w kwartalniku anonimowo, inne podpisywano nic niemówiącymi inicjałami lub pseudonimami. Jeżeli nie pisał ich sam redaktor, to część wytwarzali może tajemniczy propagandyści loterii bądź lokalni czy warszawscy dziennikarze dorabiający sobie do pensji, pisząc na kolanie nieskomplikowane historie z obowiązkowym happy endem.

Co można było przeczytać w „Uśmiechu”? Najłatwiej powiedzieć, czego w gazecie nie było – praktycznie żadnej wielkiej i małej polityki, religii, napięć etnicznych czy klasowych, zdawkowo opisywana bieda niechybnie ustępowała na jej łamach miejsca zamożności. Kwartalnik pokazywał obraz uśmiechniętego państwa, którego jedynym organem centralnym jest Generalna Dyrekcja Państwowej Loterii Klasowej, a którego naród – pochłonięty bez reszty błahostkami i konsumpcją – boryka się z doraźnymi problemami, na które niezawodnym rozwiązaniem jest loteria – z biednych czyniąca bogatych, a bogatym pomagająca jeszcze lepiej zbilansować domowy budżet. Obok edukacyjnych artykułów tłumaczących zawiłe prawidła loterii, w „Uśmiechu” znalazły dla siebie miejsce opowiadania, nowele i wiersze (wszystkie bez wyjątku o tematyce loteryjnej), odpowiedzi na prawdziwe lub zmyślone listy czytelników, stworzone i nie historie wielkich wygranych, kącik humoru i, co najważniejsze, terminy i wyniki kolejnych ciągnień – tak nazywano wówczas losowania – Loterii Państwowej.

Winiety zachowanych numerów „Uśmiechu Fortuny” (o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie ilustracje pochodzą z „Uśmiechów” ze zbiorów Biblioteki Narodowej)

Ciągnienie szczęścia

„Niewątpliwie zajmie Czytelników naszych opis ciągnienia wygranych losów Pol. Loterji Państwowej – czytamy na łamach »Uśmiechu« (nr 3(5), 1928). – Ciągnienia te odbywają się w dużej sali Generalnej Dyrekcji Loterji Państwowej w Warszawie. Sala owa znajduje się na pierwszem piętrze. W akcie losowania uczestniczą przedstawiciele Generalnej Dyrekcji Loterji z panem generalnym dyrektorem na czele, przedstawiciele ministerstwa skarbu i dwaj obywatele miasta, zaproszeni przez jego prezydenta. Ponadto publiczność oraz dziennikarze. Przed rozpoczęciem losowania wsypuje się do jednego z kół loteryjnych zwitki z numerami losów, do drugiego zaś koła zwitki z wygranemi, oznaczonemi w planie dla każdej klasy. Teraz następuje decydujący moment. Małe dziewczynki, sieroty, utrzymywane przez Towarzystwo Dobroczynności, zbliżają się do kół loteryjnych: jedna do koła numerów, druga do koła wygranych. Rączki dziewczynek wzniesione są do góry, aby obecni mogli się przekonać, że niema nic ukrytego w tych rączkach. Pierwsza z sierot wyciąga zwitek z numerem z koła numerów i oddaje go urzędnikowi. Ten głośno odczytuje szczęśliwy numer. Teraz druga dziewczynka wyciąga zwitek z koła wygranych i oddaje innemu urzędnikowi, który odczytuje wysokość wygranych, powtarzając równocześnie liczbę losu i pokazując go wysoko publiczności. Kartki z numerami i wygranemi, wyjęte równocześnie z obu kół, nawleka się zaraz na sznur, opatrzony plombą urzędową. Sznur ów pozostaje w urzędowem przechowaniu i stanowi ostateczny dowód wyciągniętych numerów i wygranych. Co sto numerów, wyciągniętych podczas ciągnienia, zmieniają się dziewczynki, by się zbytnio nie trudzić, a oba koła się obraca, celem zmieszania numerów i zwitków z wygranemi. Ciągnienie trwa trzy godziny dziennie.

– A co za swój trud otrzymują owe sieroty, dziewczynki z Towarzystwa Dobroczynności, co niewinnemi rączkami pośredniczą w obdarowywaniu ludzi uśmiechem Fortuny? – zapyta niejeden. – Osobiście nic – odpowiadano szczerze. – Ale Generalna Dyrekcja Loterji Państwowej w Warszawie przeznacza co roku poważną kwotę na istnienie Towarzystwa Dobroczynności, które utrzymuje sieroty”.

Sierotki obok kół loteryjnych

Ostatnie przygotowania do ciągnienia

Sieroty i dzieci w ogóle łączył i do dzisiaj chyba łączy z loterią nieuchwytny związek duchowy – przydawały się nie tylko podczas ciągnienia, z uwagi na ich szczególne zdolności zalecano także by to właśnie im powierzać wybór szczęśliwego losu, jednego z setek, jakie rozłożone były podobno na ladach kolektury Morajnego. Rączki dzieci biorących udział w losowaniu w Warszawie były w niejasny, ale niepodważalny sposób powiązane z rączkami dzieci typujących numery, jedne działały przez drugie, a drugie przez pierwsze. Dowód opisano na łamach 20 numeru czasopisma (nr 1 (20), 1934): „Państwo R. mieli 3-letniego synka. Dziecko to urodziło się w czepku i dlatego też rokowano mu życie pełne pomyślności. Było lubiane przez wszystkich. Na swój wiek nad wyraz rozwinięte, zwracało na siebie powszechną uwagę. Bywały chwile, kiedy jak dorosły człowiek mawiało, »że kiedy będzie duże« to dopomoże rodzicom. Pewnego dnia, kiedy państwo R. prowadzili między sobą rozmowę o Loterji Państwowej i kiedy nawzajem użalali się przed sobą, że dotychczas fortuna nie jest dla nich łaskawa, usłyszeli nagle prośbę synka: »tatusiu kup mi loterię, bo wieś ja wygram«. […] Państwo R. zdecydowali się kupić synkowi ćwiartkę losu. Trochę mniej zabawek dostanie, ale zato wypróbuje poraz pierwszy w swoim młodocianym życiu swe szczęście. Udali się do kolektury, gdzie na oczach publiczności, uśmiechającej się na widok tego młodocianego gracza, dziecko wybrało sobie swój los”. Szczęście nie zawiodło rezolutnego 3-latka. Nazajutrz jego dumny tata wrócił do domu z całym tobołem zabawek: konikiem na biegunach, szabelką, misiem, hulajnogą i wszystkim, co było wówczas niezbędne do zabawy. Moc 3-latka była zresztą tak niezwykła, że pomnożyła kwotę wygranej nawet na stronach „Uśmiechu”, początkowo wynoszącą kilka, a parę zdań dalej już kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Nie tylko jednak dzieci miały moc typowania zwycięskich losów. Wygrać mógł każdy, jeżeli tylko tego chciał. Tak było w przypadku Franciszka R., robotnika, któremu stale „wychodziły wszystkie pieniądze”. Próbując związać koniec z końcem ograniczył palenie i coraz rzadziej szedł z kolegami „na jednego”, ale pieniędzy wciąż ubywało, a jego żona Bronia stale nie miała czego do garnka włożyć. Raz zastanowiła go reklama Loterii Państwowej. Doszedł do wniosku, że może i on mógłby spróbować, ale zaraz naszła go myśl, że gdzie takiemu robotnikowi kręcić się przy loterii. Nie wie nawet jak i za ile kupić los. Zapyta, to zaraz wezmą go za pazernego, co to ledwo wyszedł z fabryki, a już chciałby miliony. Zresztą, kogo zapytać? Przecież nie wejdzie w brudnym roboczym ubraniu do kolektury, a innego nie ma. Myśl o loterii chodziła jednak za panem Franciszkiem, a on – chciał czy nie chciał – chodził wokół loterii. Pewnego razu znalazł się „przypadkiem” przed siedzibą Domu Bankowego Morajne przy Kapucyńskiej – poczuł, że właśnie tu mógłby dowiedzieć się wszystkiego o loterii. Chociaż wstydził się wejść, jakaś siła pchnęła go do środka. Bardzo się zdziwił jak uprzejmie i grzecznie został potraktowany przez urzędników – pytali, cierpliwie czekali na odpowiedź, nie patrzyli na niego krzywo, dali mu nawet stosowne foldery, regulaminy i plan nadchodzących ciągnień. Przez następny miesiąc pan Franciszek odkładał sumiennie 35 groszy każdego dnia, aż w końcu uzbierał 10 zł i kupił ćwiartkę losu. Jego los „długo nie wychodził”, aż pewnego razu listonosz doręczył małżonce Broni zalakowane pismo od Domu Bankowego Morajne. „Ciekawam co mój stary ma za stosunki z bankami – niepokoiła się, listu jednak nie otwierała”. Kiedy pan Franciszek wrócił do domu, otworzył list i zobaczył powiadomienie o wygranej, cieszył się tak bardzo, że jego żona wzięła go za wariata. W końcu i Bronię dopadło szaleństwo fortuny, gdy zrozumiała, że z byle Franciszkowej stała się panią (nr 1 (6/7), 1929).

Poniżej: wybrane reklamy loterii publikowane na łamach „Uśmiechu”

Wola mocy

„Uśmiech” przemycał na swoich stronach pewien szczególny rodzaj duchowości, swoistą religię siły woli, natężonych chęci i sprawczej mocy nadziei. Pan Franciszek wygrał, bo chciał. Jeśli ktoś nie wygrywał, to najwyraźniej nie chciał, nie wierzył albo nie żywił szczerej nadziei – ta prosta zasada jest niepodważalna i zawsze się sprawdza. Wygrała, bo chciała Anetka R., pracownica biurowa z południa województwa lubelskiego (nr 1 (18), 1933), wygrał pewien rolnik, który za wygraną kupił sobie pałacyk, odkuł się Maciej Rybak, osadzony w areszcie za pijaństwo i awantury, który zgarnął okrągłe pięćdziesiąt tysięcy (nr 1 (10/11), 1930) i setki innych, prawdziwych i zmyślonych, którzy grali, bo chcieli i wygrywali z tego samego powodu. „Uśmiech” stale przypominał, że każdy jest kowalem swojej fortuny – polska wieś jest biedna, bo zamiast grać na loterii woli biadować, majątek przechodzi ludziom koło nosa, bo zamiast kupić los, wydają pieniądze na inne rzeczy albo dlatego, że nie ufają swoim snom.

W numerze 1 (20) z 1934 r. opisano przypadek pewnej nauczycielki, którą stale prześladowały nawracające sny o bogactwie. Nerwy kobiety, „występującej w snach jako księżniczka otoczona niezwykłym przepychem”, były zszargane do tego stopnia, że zgłosiła się do psychoanalityka. „Po dłuższych badaniach lekarz ów odkrył przed nią sekret, którego nie znała. Sekret ów polegał na tem, że owa nauczycielka od młodych swych lat pragnęła być bogatą”. Kobieta wyparła i zepchnęła tę myśl do najgłębszej podświadomości, w której tliła się i kotłowała, dając o sobie znać dopiero w marzeniach sennych, „owym świecie fantasmagorji, w której jako księżniczka czuła się naprawdę szczęśliwa”. „Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej”, napisał Oscar Wilde i to samo zalecił nieszczęśliwej kobiecie uczony psychoanalityk – zamiast wyrzekać się bogactwa, ma dążyć do niego świadomie na jawie. Po kilku latach lekarz spotkał swoją dawną pacjentkę, obecnie słynącą z filantropii multimilionerkę, otoczoną dobrobytem, który kiedyś prześladował ją w snach.

Z „Uśmiechu” co rusz wypadają historie kuriozalne, do pewnego stopnia klawe i zabawne, pisane szybko i może za małe pieniądze, ale przez ludzi, którzy dobrze rozumieli ówczesną kulturę masową i wiedzieli czym karmić zbolałe dusze mieszkańców miast i wsi. Taką jest na przykład skąpana w dymie papierosowym historia niejakiego Romualda B., działacza jednej z głównych partii, którego najlepszy przyjaciel był jednocześnie jego największym wrogiem politycznym. „Dawało nam to obopólne korzyści – wyznawał B. – On zawsze lepiej wiedział, co się dzieje w mojem stronnictwie, a ja w jego. Dlatego nasze władze partyjne miały dla nas duży respekt” (nr 2 (8/9), 1929). Podobnie pouczająca opowieść o carze Mikołaju II, który wykupił prawie wszystkie losy, ale ten jeden szczęśliwy przypadł jakiemuś robotnikowi (nr 1 (6/7) 1929) albo historia Jana Gwoździka, bezrobotnego ślusarza spędzającego całe miesiące w długich kolejkach po stempel w urzędzie pracy, w której w roli wybawcy kredytującego 5 zł pojawia się sam dyrektor Morajne (nr 1 (18), 1933). Dziwne wrażenie robi natomiast krótkie, motywacyjne opowiadanie o mężczyźnie imieniem Deal, nadczłowieku i panteiście, który pewnego ranka, w towarzystwie szeptających do niego wiatru i Ducha, wydarwszy życiu jego największe tajemnice, postanowił chwycić świat w garść i rozproszyć się w Miłości, Sławie i Pięknie (nr 2 (19), 1933). Chyba najlepsza w całej gazecie jest zaskakująco sprawnie napisana historia niejakiego Ryszarda W., polskiego literata i mieszkańca „polsko-żydowskiej dzielnicy w Lublinie”, który, po tym gdy odwiedził go Morajne, został posądzony o wygranie pięćdziesięciu tysięcy, tu zdania były podzielone, dolarów lub złotych. Mężczyzna i jego żona, dosłownie sterroryzowani przez wszelkiej maści bankrutów, inwestorów, przedstawicieli najróżniejszych organizacji i wreszcie bandytów, postanowili publicznie ogłosić, że za darmo odstąpią komukolwiek swoją urojoną wygraną (nr 1 (10/11) 1930).

Jan Gwoździk w kolejce do biura pracy

Jan Gwoździk oddaje pożyczone pieniądze

Reklama Loterii Państwowej

„Uśmiech” przedstawiał loterię nie tylko jako kamień filozoficzny przemieniający grosze w złotówki, kolektura prowadzona przez Morajnego w Lublinie zdołała pokonać nawet jednego z prominentnych diabłów. Demon ten – jak podał w kwartalniku niejaki Józef B., autor bliski kręgom piekielnym – stał się pod koniec lat 20. XX w. ofiarą własnego sukcesu. „Ileż to dawniej traciło się czasu, trudu, by złowić jakąś duszyczkę! – przechwalał się – Ile wysiłków się zmarnowało przytem! Jakie olbrzymie sumy się płaciło za duszę, nim jej właściciel podpisał krwią swoją cyrograf! A teraz, panie dobrodzieju, dusze zakupuje się hurtem, za bezcen! Masowo, za nic! Dawniej djabeł gonił jak dziki osieł, by znaleźć kandydata na potępieńca, teraz zaś gonią za djabłem, by się sprzedać. W ogonkach stoją, oczekując swej kolejki w dostaniu się do mnie” (nr 2 (8/9), 1939). Masowy i pospieszny skup dusz szybko jednak uszczuplił, a w końcu doszczętnie opróżnił portfel tego szatana, przez co nie był on w stanie kontynuować swojego przestępczego procederu. Centrala jednak naciskała o dalszy „wywóz do piekła”, a nieskupowane dusze groziły strajkiem generalnym, więc czarci bankrut postanowił na gwałt poszukać dodatkowych pieniędzy. Zaczął od spekulacji giełdowych, „które jednak akcje zakupił w większych ilościach, te spadały ku przerażeniu djabła. Klął na czem świat stoi wszystkie moce niebieskie i piekielne, kopytkami walił niby młotem, rogami bódł ściany lub góry, ogonem machał na wszystkie strony, ale cała ta złość nic nie pomagała”. Potem zaczął grać na spadki franka szwajcarskiego i złotówki, obie waluty jednak ani drgnęły, a giełdziarze śmiali mu się w twarz. Zrujnowany finansowo i moralnie, posunął się do ostateczności – postanowił skrócić terminy umów tym, którzy z różnych względów wydawali mu się mało pewną inwestycją. Jednym z takich klientów był pewien biedak, cenny, bo zacny i uczciwy, ale żyjący w takiej nędzy spowodowanej długotrwałym bezrobociem, że swoją duszę sprzedał za marne dziesięć tysięcy. Kiedy biedak dowiedział się, że diabeł zmienił mu cyrograf i skrócił życie do trzech miesięcy, jego smutne i tak życie zamieniło się w istne piekło. „Chodził jak w gorączce, wałęsał się po mieście niby automat chodzący, ludzi już nie poznawał, świata bożego nie widział”. A jednak zajaśniała przed nieszczęsnym iskra nadziei, w mieście gruchnęła bowiem nowina, że w kolekturze u Morajnego padła wygrana opiewająca na czterysta tysięcy. Jeszcze tego samego dnia mężczyzna poszedł na Kapucyńską, kupił ćwiartkę losu i „żył od tej chwili tylko jedną myślą – myślą o wygranej”. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa tygodnie, jeszcze tydzień… na trzy dni przed terminem szczęśliwy los przyniósł mu sto tysięcy złotych. „Masz tu swoje przeklęte pieniądze – warknął na diabła, kiedy ten przyszedł przypomnieć mu o terminie. – Zwracaj umowę i marsz mi stąd na cztery wiatry”. Pobity diabeł wył podobno i odgrażał się, że zniszczy loterię, ale tego dnia to kolektura przy Kapucyńskiej odniosła zwycięstwo nad siłami ciemności.

Powyżej: zjawiskowe reklamy kolektury Morajnego w Lublinie. Ze zbiorów i dzięki uprzejmości Muzeum Lubelskiego w Lublinie (dwa pierwsze od lewej) oraz Archiwum Państwowego w Lublinie

Firmowa koperta kolektury Morajnego, 1938 (zbiory prywatne)

W przeciwieństwie do większości lubelskich gazet z tego okresu, „Uśmiech” uginał się od najróżniejszych ilustracji, w przeważającej mierze reklam interesu swojego redaktora, ale też zdjęć i rysunków, na których Morajne wyraźnie nie oszczędzał. Lwowski „Goniec Szczęścia” o podobnej tematyce składał się praktycznie z samych regulaminów i tabel i brakowało w nim wszystkich tych wspaniałych niedorzeczności, którymi król loteryjny uparcie wypełniał swoją gazetę. W zbiorach Biblioteki Narodowej zachowało się zaledwie 8 numerów „Uśmiechu”, chociaż wiadomo, że ukazało się ich co najmniej 21 (z których część była numerami podwójnymi). Po kolekturze Morajnego przetrwały także inne pamiątki, w tym przede wszystkim widowiskowe i doskonale zachowane plakaty reklamowe przechowywane w zbiorach Muzeum Lubelskiego i Archiwum Państwowego w Lublinie, ale także niezliczone reklamy i inne druki rozproszone w kolekcjach instytucji w całej Polsce (jak na przykład broszura toruńskiego oddziału kolektury Morajnego pochodząca ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu). Wyjątkowymi pamiątkami są również zachowane w zbiorach prywatnych firmowe koperty po listach rozsyłanych przez kolekturę do swoich klientów (przykład takiego dokumentu powyżej). Sama siedziba Morajnego przy Kapucyńskiej – mieszcząca się w budynku zniszczonym, zgodnie z obietnicą diabła, podczas II wojny światowej – pojawia się na kilku fotografiach, w tym jednej pochodzącej z kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4 (zdjęcie ukazało się w 2 (19) numerze „Uśmiechu” z 1933 r.).

Pod koniec 1945 r. Morajne wrócił do Lublina, a razem z nim wróciło do miasta szczęście. Jak ustalił Adam Kopciowski, już w 1949 r. wyjechał jednak z rodziną do Wrocławia, szczęście zabierając prawdopodobnie ze sobą. Dawny rozdawca losów zmarł w 1951 r.